wtorek, 31 grudnia 2013

Kątem oka w Nowym Roku

Dziś w pracy odwiedziła mnie mała blond kulka. Nie była sama, bo towarzyszył jej bodyguard, w osobie, równie blond, chłopca. Na ustach miała wytatuowane szczęście. Mała wpada od czasu do czasu na hot doga. Zawsze z gotówką.

Proszę hot doga. Jak zawsze z parówką i jak zawsze z dużą ilością czosnku! - powiedziała i uśmiechnęła się. Albo nie! Tym razem z sosem tysiąc wysp! - dodała.

Patrząc na nią spod byka, bodyguard rzekł: Nie "tysiąc wysp", ale tysiąca wysp!

Wcale nie! Nie chcę z sosem tysiąca wysp tylko tysiąc wysp! - odpowiedziała mu dziewczynka.


Kiedy hot dog był prawie gotowy, dziewczynka wyciągnęła rękę i, zanim chwyciła bułkę z parówką, rozszerzyła usta i krzyknęła do mnie: 

Szczęśliwego Nowego Roku!

A potem podziękowała i poszła.


Każdy koniec roku to początek nowego myślenia, więc szukajmy w sobie każdego dnia duszy dziecka. Bądźmy sobą, róbmy to, co kochamy, i uważniej przyglądajmy się światu, bo to najlepsza metoda na bycie szczęśliwym. I, co najważniejsze, to jest możliwe.


sobota, 21 grudnia 2013

List do Świętego M.

Szanowny Święty Mikołaju,

Mam na imię Mateusz, mam 23 lata i, tym razem, 95 dni, i wciąż nie potrafię podzielić godziny na drobne. Pozostanę przy stylistyce Oskara, ponieważ znasz Go i On Cię zna, a ja mam Go głęboko w sercu i nieśmiertelnej pamięci. Musisz wiedzieć, o kogo chodzi. Inaczej bym w Ciebie nie wierzył. Ciocia Róża była na długich i nieplanowanych wakacjach, ale wróciła i miewa się świetnie, a ja nigdy nie przestałem w Ciebie wierzyć, mimo że to ja robię prezenty tym, których kocham. 

Nie będę prosił o nową mamę, bo przecież nikt nie ma takiej, która nie spałaby, zamartwiając się, jak załatwić swojemu dziecku dokumenty do stypendium na ostatnią chwilę; która wysyła do miasta małe pudełko z piernikami, za przesyłkę której płaci wielokrotność wartości smakołyków tylko po to, by usłyszeć: Mamo, zwariowałaś, ale Cię kocham!, choć nigdy tego nie przyzna; która oddała mi ze swoimi genami bycie dumnym człowiekiem, który nie potrafi prosić i który ucieka od pomocy; która boi się iść do lekarza w sprawie swoich często-gęsto-występujących migren bardziej niż jej młodszy syn do dentysty. 
Nie będę prosił o brata, bo nikt nie ma takiego, który bardziej by mi naubliżał z powodu tego, że jestem studentem; który byłby tak bardzo niedoceniony przeze mnie niż on; który w zaskakujący i nieświadomy sposób wyparłby się swojego egoizmu, odpisując na moje świąteczno-prezentowe plany: dla mnie nic, kup coś małemu; który już niedługo da mi kolejny powód do kochania - swojego syna.
Nie będę prosił o Przyjaciela, bo nikt nie ma takiego, który tak pięknie mówi o tym, że boi się miłości; który spędza ze mną kolejną wigilię przy winie z dodatkiem ryby, frytek, sałaty z biedry i keczupu z Włocławka; któremu zamarza krew w żyłach na myśl o magisterce; którego niezmiennie kocham za kolor fioletowy i naukę tańca na trzy
Nie będę prosił o nową Ciocię Różę, bo ona się nic nie zmieniła i wciąż patrzy na te same pośladki co ja i, podobnie jak ja, jedne z nich zaczęła mieć na wyłączność. 
Nie będę prosił o pieniądze, bo od ponad dwóch miesięcy praca jest nieodłącznym elementem mojego życia, a robienie tego, co kocham, i sukcesy w tej dziedzinie nagrodziły mnie dodatkowym przypływem gotówki. Pozostaje mi tylko oszczędzać. Super, co nie?
Nie będę prosił o Mount Everest słodyczy, bo naprawdę pod tym względem nic się nie zmieniło - dzień bez słodyczy nie istnieje. 
Nie będę prosił o książki, bo na czarnej półce leży niecierpliwie niemal dziesięć pozycji, które tylko czekają, żeby mnie wciągnąć. 
Nie będę prosił o ubranie, bo nie ma większej radochy niż ta, kiedy idę do lumpa i kupuję za dwanaście złotych spodnie i t-shirt. 
Nie będę prosił o zdrowie, bo chyba zaczynam uczyć się, jak o nie dbać. Całoroczny katar nadal mi towarzyszy, ale tej jesieni i w czasie rozpędzającej się zimy jeszcze nie zostałem przykuty do łóżka. Rok temu umierałem w krótkich odstępach czasu cztery razy. 
Nie będę prosił o samochód, (nawet jeśli cierpię z powodu śnieżycy tak bardzo, że idę-biegnę dziesięć kroków przed Nim, mogąc oddychać tylko w bardzo ograniczonym zakresie) bo dwa życia zaczynają się zazębiać od nieśmiałego spaceru.  

Święty Mikołaju, dziś znów nie będę Cię o nic prosił. Dlaczego? Wyszedłem do ludzi, odkładając pracę i obowiązki na bok, bo czas jest najcenniejszym darem, jaki można dać drugiemu człowiekowi; bo w pewnym momencie zaniedbałem obowiązek bycia szczęśliwym. I wiesz, co się okazało? Było świetnie. Ludzie mnie lubią i chętnie ze mną rozmawiają, kiedy wysyłam im sygnały, że właśnie w tej i w tej chwili się otworzyłem. Wykorzystują to. Muszę tak robić częściej. Dalej - coraz odważniej śpiewam, mimo że na koncertach nogi nie przestają mi drżeć. Odsłuchując nagranie na wigilii chóralnej, prawie się rozpłakałem, bo uświadomiłem sobie, że jestem częścią czegoś wyjątkowego (jak mawia jedna z barwniejszych postaci, które poznałem w tym roku: being a part of something special makes you special, right...?). A najważniejsze, o czym chciałem Ci powiedzieć, to to, że w tym roku na Święta robię o jeden prezent więcej.  To znaczy już zrobiłem, ale jeszcze nie wręczyłem. Dokładnie jutro, w dzień ostatniej wigilii przed wyjazdem do rodzinnego domu, dorzucimy kolejny miesiąc do naszego związku, który ma swój początek wtedy, kiedy pozwoliłem się złapać za rękę, maszerując w śniegu przed siebie, co miało znaczyć: jestem Twój... Boję się pomyśleć, że mogę być bardziej szczęśliwy. 

Święty Mikołaju, dziś nie możesz odpocząć. Pamiętaj, że każde dziecko ma marzenie, a dla wielu z nich najwspanialszym prezentem będzie para zakochanych w nich źrenic. Rok temu Ci się udało. Dziękuję.

PS Gdyby Ci się to nie udało, pamiętaj, że są tacy, którym przyda się nowa para oczu. Pozwól im poczuć, że szczęście jest tam, gdzie tego chcą. 

Całusy, 
Mateusz


czwartek, 5 grudnia 2013

Zacznij od grudnia

Każdy nowy początek musi się dla mnie zacząć od chaosu. Muszę się przekonać, że nie mam nic, żeby stanąć na nogi i spróbować chodzić wśród gęstych traw i ostrych jak brzytwa trzcin. Kilka dni temu minął rok, kiedy kolejny raz dałem sobie szansę. Dobre jej wykorzystanie miało przynieść upragnione szczęście, za którym człowiek podąża, odkąd nauczył się stawiać kroki. Rok temu zacząłem się zakochiwać w zdjęciu bladego przedramienia splamionego czerwoną farbą. To, co nowe, wydaje się atrakcyjne; przyciąga, bo człowiek-tajemnica intryguje, stymuluje wyobraźnię, aż w końcu uzależnia. Zwłaszcza wtedy, kiedy miejscem wydarzeń jest internet. Głód się wzmaga. Potrzeba słów jest coraz większa. Dialog zaczyna być zaawansowaną formą jedności myśli, zainteresowań i uczuć. Lęk pojawia się dopiero po słowach: chcę Cię poznać. Można uciec tylko przed chciałbym. Chcę nie daje takiej możliwości, bo wszystkie meble zdążyły już zmienić swoje miejsce. Po drugiej stronie drzwi czekają drżące ręce, które często chowają się pod dachem kieszeni, i słowa, które zostają już na zawsze zapamiętane - nieulotne... Za internetem chowa się życie. Śmiało napisane wiadomości zostają ułożone w głowie tuzin razy, zanim zostaną wypowiedziane. Ciało drętwieje, mimo że oczy wciąż pałają zafascynowaniem. Są przypadki, w których to panda mieszkająca na kubku przejmuje inicjatywę, bo zaczyna zależeć tak bardzo, że nie wiadomo, czy warto utożsamiać się z tym, co zostało wyartykułowane. W końcu to panda może zostać wyśmiana, nie ja. Czuję się bezpieczniej. 
Choć może się to wydawać absurdalne, tak wygląda prolog do mojej miłości. Akcja gęstnieje, dialogi piszą się same, przez kolejne dni przedziera się tłum bohaterów pobocznych i tych, którzy są zapisani na pierwszej stronie, zaraz pod imionami głównych postaci. Kiedy postanowiłem przesuwać moje meble coraz odważniej, wydarzył się dialog, którego nigdy nie zapomnę ze względu na swą wyjątkowość dla dalszych dziejów Ciebie i mnie:

dlaczego masz czerwone spodnie?
(z zainteresowaniem;cicho, ale stanowczo)

bo zabiłem beczkę pomidorów
(spokojnie, bez zastanowienia, jakby wiedział, że opowiada bajkę)


I choć nasze dni zazębiają się od dziesięciu miesięcy, przestałem je liczyć. Nie jestem kalendarzem. Mogę cofać się w czasie i biec ku przyszłości. Żaden dzień się nie powtórzy. Mamy konkretny początek. Przed nami wciąż jest Wszystko.


poniedziałek, 2 grudnia 2013

Płynące wieżowce

Niech nazwą to rewolucją, bo przecież nikomu nie mówię, co oglądam, a tym bardziej o tym nie piszę. Sakramentalne "tak!", oznaczające zgodę na otworzenie się przed filmową produkcją, nieśmiało wymsknęło mi się, kiedy "lepsza strona jutjuba" pokazała mi, że Polak zrobił film. Polak, o którym nie słyszałem nic a nic. Mimo wszystko tytułowa przenośnia tak bardzo rozpaliła zieleń mych źrenic, że zrobiłem to. Minęło 105 sekund, odkąd postanowiłem iść do kina. I zrobiłem to, bo grafik w pracy na ostatnią chwilę wywrócił kilka żyć do góry nogami. Ten weekend był zupełnie inny. Sen trwał godzinę lub dwie, a ja znów mknąłem przez miasto pierwszym dziennym autobusem, w którym ludzie starsi ode mnie o co najmniej 20 lat podbudowali swoim znużeniem ego pracowniczej rutyny. A ja skakałem z radości, czując, że realizacja zamierzeń jest bliska. To były trzy dni. A dziś znalazłem w szufladzie, do której dostęp mam tylko ja, słowa zakreślone szybkim tańcem ołówka po kartce:

to film o wypuszczonych z klatki pragnieniach i o odkryciu Nowego. to film, w którym marzenia zeszły z piedestału na rzecz tu i teraz. hiperbolizacja nieumiejętnego słuchania i strachu przed kolejną niechcianą literą właśnie w tym filmie znalazła swój Dom. ten film to Poszukiwanie i Odkrywanie. Odwaga. To ten film! Po obejrzeniu tego filmu nie każdy sobie uświadomi, że nie raz, stojąc po cichu w oknie lub siedząc na parapecie, widział wieżowce, które płyną, bo do tego trzeba mieć serce. To film o tym, co może się nigdy nie wydarzyć i co nigdy się nie zmieni...

Płynące wieżowce powstały po to, by nie musieć odpowiadać na pytanie kobiecie, która zajęła dwa miejsca dalej na lewo w tym samym rzędzie co ja. Moje skupienie i dojrzewającą w głowie refleksję zepsuło jej widzimisię:

No i po co ja tu w ogóle przyszłam?!



czwartek, 21 listopada 2013

Do połowy zamknięty

Zaczynam być sobą gdzieś między obowiązkiem popołudniowo-wieczornym a porannym. Znowu przestałem szukać powodu, dla którego warto zasnąć, bo moje ciało odmawia. Smak rumianku mi nie pozwala. Urok półmroku jest zbyt intymny i zbyt jednorazowo-wyjątkowy, żeby go nie wykorzystać. Muzyka wdziera się we mnie bardziej, kiedy patrzę przez okno, widząc inne okna pod sklepieniem oblanym tą samą czernią. Wystawy sklepowe coraz sugestywniej namawiają mnie do tego, by zacząć snuć wizje na temat świątecznych prezentów, a to ma nie byle jakie znaczenie i myśli zapętlają graficzny symbol nieskończoności. Na domiar tego, zaczęło brakować mi czytania, więc namiętnie wieczorami śledzę słowa pisane przez inne "ja" znalezione w Internecie. Tak, blogi są zakładane przede wszystkim dla siebie, ale nie ma nic bardziej wciągającego od słów wrażliwego, anonimowego autora. A ja, jak zwykle spostrzegawczy, poczułem bardziej niż zwykle wpływ genów od kobiety, która pokochała mnie jako pierwsza. To nie tylko podobna budowa nosa (która zresztą pogrążyła moje nadzieje na zwycięstwo z anatomią, kiedy kolejny raz założyłem maskę studenta), ale i to, co jest niewypowiedziane. Łączy nas tajemnica. Ktoś ostatnio powiedział mi, że dzień trzeba zamykać na klucz, a przecież, bez względu na włożony w to wysiłek i częstotliwość wypowiadania słowa CHCĘ!, nie da się zakręcić słoika zbyt dużą nakrętką.


niedziela, 17 listopada 2013

Próba generalna

Kiedy pół miasta śpi, a drugie pół bawi się w zakazaną miłość, zapominam o reszcie ułamków i jem płatki czekoladowe bez mleka. W lodówce pływają tylko ryba i światełko, które zaczęło mrugać. Nie dlatego, żebym się uśmiechnął. Zapadłem w przedzimowy naukowy trans. Kiedy myślę, że naprawdę chcę, bo spełnianie marzeń trzeba zaczynać "od zaraz", żeby nie móc nie mieć czasu na ich realizację, zostaję zasypany trzystoma stronicami. Nie oskarżę nikogo, że nie dał mi czasu, chociaż naprawdę nie dał. Nikt nie jest winny tego, że niestudia zajmują mi czterdzieści godzin tygodniowo i że od siódmej do dwudziestej trzeciej. Ani nawet, że złożyłem kilka obietnic, a żadna nie może zostać spełniona, bo mnie nie ma. Drugiego mnie także nie. Życie polega na ciągłym przystosowywaniu się, zwłaszcza wtedy, kiedy chcemy mieć wszystko. A ja zacząłem chcieć to mieć, bo tylko wszystko daje mi szansę na życie, o którym rok temu mogłem tylko pomyśleć. Nawet, jeśli to oznacza ciągłe wybaczanie sobie, że kolejny raz nie podałem dłoni, którą wyciągnąłem z kieszeni już dawno temu i nieustanny lęk, że być może nigdy nie zdążę. Nowy początek wymaga ofiar, a ja nie wiem, co mam wybrać, czyli co mam zostawić, a na czym się skupić. Równy podział i harmonia są niemożliwe w świecie marzeń, pasji, pieniędzy i drugiego człowieka. Rzuciłbym kośćmi, ale co wtedy, gdy oczka pokażą nie tyle kropek, ile chcę? Krzyczę, bo przestaję wiedzieć. Mam zbyt wiele do stracenia i tak wiele mogę nigdy nie poznać. Każda minuta jest radością z jednego i żalem z innego powodu jednocześnie. Dziś nie mogę oddychać. Głos drży, a dłonie pękają od zapomnienia.


wtorek, 12 listopada 2013

Moje miasto

Rozwijam się wraz z nim - swoim tempem, które nie znosi czekać. Stagnacja oznacza samobójstwo, które wcale nie jest bezbolesne, choć dla niego to tylko kolejny pretekst do wyścigu szczurów w rankingach ludzkich zdań. A ja? Siedzę przyczajony w bujanym fotelu, spoglądając na falę postmodernistycznego zacofania. W końcu lekko sunę do przodu i zaczynam czuć krew spływającą z ciemienia moich nadziei, które przedziurawił karabin słów. Rzadko z powierzchni czerwonych cegieł, częściej w konkluzjach bezlitosnych i nienawistnych żartów. Mimo bólu, strachu i niepewności. Nie jestem na bieżąco. Dusza oświeceniowego humanisty nie wyprzedzi pędzącego pociągu, tak jak słowa nie wyprzedzą czynów. Moje miasto nie różni się niczym od innych - każdego dnia unosi się nad nim czarny dym wywołany kolejnym słowem, które zostało potwierdzone zachowaniem. A ono zbudowało mur. 



czwartek, 7 listopada 2013

Milczenie jest złotem

Z każdą środą i weekendem coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że większość osób z pracy ma IQ mniejsze od krzesła, na którym teraz wyśpiewuję swoje nic nieznaczące i nieobchodzące nikogo zdanie. Próby przewidzenia przez nich jakiegokolwiek stanu rzeczy jest mniej prawdopodobne niż to, że wróżbita Maciej stwierdzi, że jestem mężczyzną. Myśląc za szefa, odbieram sobie drugie dzieciństwo, ale milczę, bo świadomość straty jest nieprzyjemna.

Kiedy słucham, nie mówię. W ten sposób poznaję.

Widziałem też ją - przypadkiem, bo moje życie towarzyskie składa się teraz z incydentalnych chwil. Usłyszawszy dobrze z zaznaczeniem uśmiechu na twarzy, prawie uwierzyłem. Prawie, bo wiem nieco więcej niż inni spośród tłumu, który ona teraz opuściła. W sumie nigdy w nim nie była, ale pewnie myśli inaczej. Teraz jej życie zwolniło, ale myśli wciąż przyspieszają; znowu biorą udział w wyścigu po nieprzespaną noc i głuchy telefon. Nie do końca wiem, co chciała przez to powiedzieć, ale rozumiem tę oszczędność słów. Są chwile, kiedy przestaje się mówić, żeby zbudować klosz. To sytuacja o tyle beznadziejna, że, odcinając zdrowy rozsądek i wierząc w sukces ucieczki przed światem, zapominamy, że łzy zostają wewnątrz nas.

Ze środową bezbronnością przed obowiązkami, którą powoli wymazuję z twarzy, wyszedłem naprzeciw sklepowi całodobowemu. Zupełnie odrywając myśli od rzeczywistości, zagaiłem do pani siedzącej w okienku, której dotrzymywała towarzystwa krzyżówka. Poprosiłem, podziękowałem, zapiąłem plecak i chwyciłem wodę w rękę. W geście dobrego wychowania rzuciłem do pani słowo dobranoc bez wzajemności, chwilę przed tym, zanim sobie uświadomiłem, że przecież ta kobieta dziś spać nie pójdzie.



poniedziałek, 4 listopada 2013

5 minut

Zjadłem dziś obiad. Zobaczyłem pod osłoną nocy bydgoską wersję jednego z braci Mroczków. Nie znalazłem różnicy w pośpiechu. Doszedłem do ładu z książkami, które przyprowadziłem do prywatnej przestrzeni pięć tygodni temu. Mam czas na miłość. Przestraszyłem się nowoczesności, z której wyrosła nowa biblioteka. Znów najlepszym snem jest ten najkrótszy. Zmieniam baterie w odtwarzaczu jak rękawiczki. Nie dając pretekstów próchnicy, zjadłem Grześka bez polewy i wciąż walczę, by nie skoczyć do monopola oddalonego o pięć minut od moich potrzeb. Przynajmniej dziś ograniczam węglowodany. W dobrze znanej mi książce z przeszłości akademickiej znalazłem kartkę z numerem telefonu do dermatologa z województwa. Wciąż jestem w tyle z materiałami i przygotowaniami, ale nadrabiam straty czasowe, wykorzystując każdą niepotrzebną wolną chwilę. Wciąż nie mogę się nadziwić światu, a mój podziw dla tego, co ogarniam zmysłami, jest niezwyczajny. Za najważniejsze uważam to, że nic się nie zmieniło, a ja znowu patrzę i...widzę.

Cukier w normie

Kilka dni temu myślałem o tym, że chcę być człowiekiem sukcesu. Najlepszy specjalista w mieście, koncertujący po całej Polsce z głosem wywołującym dreszcze na skórze częściej niż Michael Buble czy Josh Groban. Moja pewność siebie widziała sympatyczne mieszkanie na poddaszu z podwójnym łóżkiem i działkę w lesie. Przechadzając się po księgarni w wyobraźni, spostrzegłem literacki debiut autora o imieniu w miejscu nazwiska, ale o poruszającym i czułym tytule. To najpewniej metafora. Nadal to widzę, ale już poznaję -  to jednak ja, człowiek nie mogący się uwolnić od cienia rozłożystego drzewa mimo jałowej jesieni.
Ucieczka z rodzinnego domu uświadomiła mi, że jestem milczącym bratem i synem "na chwilę". Mam wrażenie, że wykuto mnie ze złego surowca. Ze łzy, która nie powinna spaść. Nie uczę się na błędach, a po tylu latach studiów powinienem pojąć, co robić, by było lepiej. W końcu mam być puzzlem intelektualnej elity. Zbyt często okazuję słabość, którą powinna zastąpić siła. Powinienem ciężko pracować i marzyć, a nie tylko szukać obrazów idealnej przyszłości do przewidzenia. 
Nie do końca wiem, czego powinno być we mnie więcej, ale przede wszystkim muszę się postarać, by być najlepszym dla tych, którzy po cichu liczą na pół naparstka uwagi. Nieuzasadnione nie mogę i nie mam czasu nie jest mi już potrzebne. Moje działanie i myślenie wpadły na moment do rzeki Rutyny. Nie umiejąc pływać, musiałem umrzeć, by serce znów zaczęło bić rytmem, który znam. 



wtorek, 29 października 2013

Piętrowy banał

Zdarzyło mi się mieszkać na ósmym piętrze. Przez rok pokonałem trasę mechanicznie jakieś 2 razy. To były moje nogi, bo mi się nie chciało. Znów mieszkam na pierwszym, choć najpierw na czwartym, i okazuje się, że zbyt szybko trafiam ze świata zewnętrznego do przestrzeni głuchej jak pień. A przecież kiedyś mi się spieszyło. I choć nie słychać, widać, bo przecież mowa pozawerbalna to aż siedemdziesiąt procent tego, co nazywa się komunikacją. Ciach! Znowu coś zburzyłem, kolejny raz zawiodłem, znowu częstujesz mnie ciszą. A ja nie mam siły podnieść nawet serwetki, więc zalewam duszę czystym powietrzem. Wędrując chodnikami obsypanymi złotem, nie słyszę Twojego oddechu. A w dłoniach, zamiast Twoich palców, trzymam odtwarzacz, próbując zająć czymś ręce, które mają ochotę tylko na jedno - opaść ulegle wzdłuż tułowia. I wracam, jak co dzień, na swoje pierwsze piętro w imię ucieczki przed ciemnością. Każdy błąd zawsze dużo mnie kosztuje. Poddaję się, nie czuję swoich potrzeb i uświadamiam sobie, że w moich żyłach pielęgniarka może znaleźć tylko jedno - smutek.


poniedziałek, 28 października 2013

Magia chwili

Jestem.

Pewnie nie do końca, a jednak na moment. Popołudniówki w pracy przez kolejny jesienny weekend sprawiają, że na przełomie niedzieli i poniedziałku wpadam w anielską bezsenność. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie czekające mury uczelni, wołające mnie ciepłym, maminym głosem tuż przed wschodem słońca, którego można się tylko domyślać pod stertą chmur. Patrząc na swoje życie z perspektywy dwóch miesięcy, mógłbym powiedzieć, że umierałem i rodziłem się. Wciąż w kółko, ale do przodu, żadnego regresu (wyłączając pamięć). Okazało się, że boję się zmian i odległości, jeżeli chodzi o miłość, która, na szczęście, ugrzęzła w martwym geograficznym punkcie. Kocham całym sobą od dziewięciu miesięcy (jej!). Pękałem z dumy jak paw i wylewało się ze mnie, jak z balonu z wodą. Znalazłem swój kąt, który unosi ciężar kolejnych wspomnień, choć po drugiej stronie drzwi znalazła swoje miejsce dopiero jedna osoba. Zażyłem spontanicznej kąpieli we wrześniowym morzu, mimo że to dla mnie czas, w którym lata biegną szybciej niż zwykle. Wróciłem do czerni. Przez przypadek, ale świadomie. Dziś ten kolor na mnie nie jest już motywem aspołeczności i autoodtrącenia (chociaż wciąż chowam to, co jest pod niezbyt grubą powierzchnią), ale gustu. Staram się głębiej oddychać i wyluzować. To bardzo pomaga przy śpiewaniu. Wracając z prób, promienieję, wiedząc, że jednak da się coś jeszcze zmienić na lepsze. Jest mi dużo lżej. Nie tylko z tego powodu. Minął kolejny miesiąc z moim ciałem. Już nawet waga nie próbuje mnie oszukać. Dane do analizy: S, 30, 69. Ciekawe, jak u Ciebie. Nie, to nie jest ciekawość. Tak długo jeszcze nie tęskniłem. Śniły mi się wczoraj pierniki. Te spalone, te kruche, te w Twojej kuchni, te z Tobą.


piątek, 16 sierpnia 2013

Kamienie

Widzę ich codziennie i o każdej porze. Nieważne, czy idę do apteki, czy mam uśmiech na twarzy, czy raczej wyję do księżyca. Są różni, ale przemykają w duecie i bezwstydnie noszą z dumą bawełnę i dżins we wszystkich kolorach tęczy. Zanim ich minę, skrupulatnie przygotowuję się do tej znajomości. Wystarczy mi sokole oko, bo słuch na nic nie przyda się moim socjologiczno-partnerskim obserwacjom. Co charakteryzuje ich latem? Każde z nich ma swoje miejsce w samochodzie, swoje chusteczki do swojego nosa, swoich znajomych, swój czas... Pojawia się pytanie, czym różni się charakterystyka tej pory roku od trzech innych. Odpowiedź jest banalna - chodzi o to, że każdy kwartał upływa im w ten sam sposób. Wyglądają najlepiej jak mogą, a jedyna mowa jaką znają to wewnętrzny krzyk, który nie może się wydostać, bo siła woli tylko w myślach ma nieograniczoną moc. Najczęściej jednak nic nie mówią, żeby nie popełnić błędu ortograficznego. W ten sposób niespełniona znajomość kończy się w momencie, kiedy nasze ramiona mijają się, nie znając nawet swoich imion. Wydaje się, że przypadkowa miłość po nocy utopionej w szklance alkoholu to przy tym małe studenckie piwo. Problem w tym, że przede mną snuje się następny dwuosobowy twór, z którego zakpił wybór.

Czy my też będziemy tak wyglądali? - przywiązani do życia, które wybraliśmy wcześniej; w duchu najlepszych decyzji dnia wczorajszego, tak bardzo różniących się od dzisiejszych pragnień. A wszystko w myśl zasady, że dobrze jest wyglądać razem. 


środa, 14 sierpnia 2013

Dom

Są takie przestrzenie, którym niejeden drapacz chmur mógłby pozazdrościć grubości murów i stabilności fundamentów. Jest tak wiele miejsc, o których tylko słyszałem. Kiedy zacząłem podsłuchiwać lokalne wieści, uwierzyłem na słowo, że cztery ściany to ludzie. A przecież warstwa powierzchowna to nie wszystko, nawet, jeśli daje wrażenie bezpieczeństwa. W tym momencie przypomniał mi się koncert, który wycisnął ze mnie wzruszenie, podkreślając pamięć o kolejnej formie poświęcenia. Kilka miesięcy temu usłyszałem, że dom nie może być byle jaką przestrzenią, że przede wszystkim w domu trzeba mieć ładne meble. W tej jednej chwili każdy odnajduje w sobie duszę architekta, staje się na sekundę najwybitniejszym projektantem intymnych przestrzeni niepublicznych. Tylko co z tego, że te meble pięknie się prezentują, skoro nawet kurz nie chce z nich sam spaść? Zanim przedłużyłem swoje myśli, musiałem zaczerpnąć sennej, pościelowej kąpieli. Otworzywszy oczy, wpuściłem do moich czterech ścian powietrze i wykonałem kilka kroków. Wstałem jak zwykle przed budzikiem. Niedługo zostanę zdyskwalifikowany z życia przez permanentny falstart. Mój niepokój nie pozwala mi zostać niewolnikiem wskazówek. Przecież chwila, w której projektuję, jeszcze się nie skończyła. Nie postawiłem jeszcze kropki nad i domowego zacisza. I nie stanąłem jeszcze na szczycie wieżowca, by móc z dumą oglądać to, co stworzyłem. Gdybym poddał się teraz, to tak, jakbym wyciągnął ciasto z pieca pięć minut przed końcem pieczenia, by sprawdzić, czy może jest już dobre, choć przepis na to nie wskazuje. Wciąż jednak moje myśli włóczą się wokół domu, bo dziś rano, planując ucieczkę do wirtualnego świata, z mojej zmęczonej klawiatury wypadł kolejny przycisk 

- Home. 


poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Zaklinacz czasu

Głowa opadła na parapet, kiedy głośniki rosły w pasie od smutnych melodii. Między czołem a marmurową powierzchnią toczy się moja walka o czas, który chciałem przeżyć i z czasem, który chcę zatrzymać. Na dwie przeciwstawne szale tej samej wagi weszły nieśmiało moje pragnienia i Twoje marzenia. Nic bardziej beznadziejnego. Czas na walkę z grawitacją, by móc stawić temu czoła.

sobota, 10 sierpnia 2013

Żar

Pewnego dnia był sobie rynek, a na nim ja i ona - właścicielka biało-różowych adidasów w rozmiarze SuperSmall. Dziewczynka, przebierając nogami, z pokręconymi włosami przyklejonymi do wąskiego czoła i krótkiej szyi podzieliła się refleksją na temat tego, co dzieje się w jej głowie. Nie, nie ze mną, ale ze swoją matką, która jeszcze przez kilka lat będzie dla niej mamą. Nie byle jaką. Bizneswoman z niej pierwsza klasa. A jak wiadomo, pierwsza klasa zawsze jest najdroższa. Oko podkreślone, włos upięty i żadnej kropli na czole, nie mówiąc o matowej powierzchni twarzy w chwili, kiedy na drugim końcu miasteczka pękają termometry. Kobieta kroczyła z idealnie zarysowanym brzuchatym łydki prosto przed siebie, czyli tam, gdzie zarzuciła wędkę swych źrenic, szukając nie wiadomo czego. W obłędzie swojego milczenia umacnia się na pozycji matki. 

Córka: Mamo, mamo!
Jeszczemama: Tak...
Córka: Mózg mi się pali!
Jeszczemama: No...

Pjona, mała! - krzyknąłem w myślach, rozpiąłem pierwszy od góry koszulowy guzik i zauważyłem w środku powietrza, że obraz jest niewyraźny, że to mogła być fatamorgana, bo matka i córka nie pozostawiły po sobie nawet cienia wątpliwości.

Bez wątpienia z nieba lał się żar i wcale nie był to żar miłości.


piątek, 26 lipca 2013

dotykam sedna

Wczoraj było doskonałe. Siedzieliśmy na zielonym dywanie z trawy, z oczami na wysokości zaradności owadów. Przegryzając ciszę kolorami lata, nie liczyliśmy czasu. Rzeka wciąż płynie, choć nasze stopy się zatrzymały. Wcale nie przed chwilą. Rozbiliśmy swój namiot pół roku temu i wciąż popadamy w słowotok milczenia, kiedy patrzymy sobie w oczy. Od dziś będziemy walczyć pod gołym niebem z ciężkimi powiekami i czarnymi chmurami, które nadciągają w niespełnionych prognozach pogody. Nie będziemy się wysypiać, zażyjemy kąpieli w pobliskim strumieniu, nawet, jeśli woda będzie zimniejsza niż moje serce sprzed pół roku. Utopimy problemy w swoich uśmiechach i zrekompensujemy odległość od domu naszą bliskością. I choć nieszczęścia chodzą parami, ich los wcale nie jest taki zły, skoro jest coś o bliźniaczo podobnej naturze. My nadal trzymamy się za ręce. I za słowo też, mimo że ja przestałem wierzyć mojemu, a nawet całej gromadzie:


dalekość

on szuka jego
ona szuka jej
dzień rodzi słońce,
a mnie goni cień
w pudełku zapałek
w szafie na buty
na pięciolinii szukam swej Nuty

ukryty w słowach
dziwnych obrazach
wolności symbolach
miłości frazach

znalazłem drogę 
nierówno w czas
tak idealnie -
na jeden raz

raz jeden, nie więcej
za późno dmę w róg
jam mędrzec szalony
poezji swej bóg

wskazałbym serce
i z rzadka rozum
gdybym zrozumiał owe kuriozum

ja - czarny kot
ty błądzisz w stadzie
na piętach sam chodzę
na przekór gromadzie

słowo nas łączy
dotyk rozdziela
nie będzie w tych sercach rosła nadzieja

ni ręka, ni oko
ni mały palec
tak nam się trudno jakoś odnaleźć

i myślę wciąż o tym miłości rozdziale
tak nam się trudno jakoś odnaleźć

środa, 24 lipca 2013

Między wtorkiem a poniedziałkiem

Zostałem zniesiony z prądem rzeczywistości na manowce, ale, jak się okazuje, nawet tu można marzyć o mrzonkach. Jest cicho i spokojnie. Jest szczęśliwie, bo ktoś w końcu nadał temu stanowi drugie imię. Gryzące biedronki tułają się po haftowanej firanie chwili od samego rana, a słońce budzi dusząco-gorącym pocałunkiem. To lepsze niż kawa o poranku, której smakiem zachwycają się poszukiwacze mocnych doznań leżący nieprzytomnie w pościeli. Mnie wystarczy pasta do zębów, szampon i soczysty arbuz naszpikowany armią pestek o łatwo pękających pancerzach. Jestem mozaiką codzienności. Kolejna minuta to pora na to, by coraz odważniej dobierać kolory i słowa. Poznaję nowe szyfry zdań i niewypowiedziane wcześniej sentencje. Jestem w centrum fantastycznego świata magii i nie jest mi obce brazylijsko-kolumbijskie spojrzenie na życie. Odkrywam smaki, uczucia i granice bólu. Najczęściej jednak czuję wypalone ślady gorąca na palcach obu rąk i wtedy nagle uświadamiam sobie, że kuchnia przecież żyje ogniem. O wielu rzeczach nie pamiętam, mimo że to ja otworzyłem okno. Wciąż trenuję swoją wytrzymałość i cierpliwość innych. Wkrótce zacznę sobie tłumaczyć, że zielone oczy zostaną ułaskawione bez względu na to, czego się dopuszczą. Systematycznie wypełniam dziennik, który upamiętni bodźce dla wszystkich uczuć i pokaże grafik życia naszego związku. Choć lipiec oficjalnie stał się moim szczęśliwym miesiącem, nie odpuszczę jemu, jej i nam. Przekonałem się, że tanio nie zawsze oznacza źle, a pięknie oznacza zawsze - wystarczy przekroczyć granice siebie. Wiem to, bo jutro też będzie dziś, a podczas śniadań, które zacząłem jeść, szukam kolejnych czterech ścian, które uratują mi życie, kiedy Cię zabraknie.


poniedziałek, 15 lipca 2013

Zaczarowany

Przyszła noc. Na firmamencie Twych oczu wciąż widzę swoje odbicie. Nie wiem, czy to najlepszy sen, czy spełniające się marzenie, które zakwitło w mojej głowie zapewne w bezchmurny dzień. Zanim nadejdzie sen, przykrywam się kołdrą innego wymiaru, bo wiem, że w krainie Twoich czarów wszystko jest możliwe. 


niedziela, 14 lipca 2013

Jak mama

Buty z nierozwiązanymi sznurowadłami rzuciłem pod wielką szafę, a strach zostawiłem na chodniku między czwartą a piątą przecznicą dalej. Usiadłszy po męsku na łóżku, roztapiam ostatnią kostkę czekolady z miętą w ustach, które pod koniec dnia straciły oratorski polot na rzecz języka oczu. Zresztą było tak cały dzień. Najpierw na te samej wysokości po drugiej stronie ulicy zaczepiły mój wzrok żółte kalosze, które kłóciły się z czernią całego stroju. Nie zdążyłem dobrze odwrócić głowy, a już kilkanaście sekund później zaatakowała mnie czerwień kobiecych trampek brodzących w deszczu. Z pewnością przeprawiły się one przez pole minowe morw, które w dzieciństwie były dla mnie źródłem witamin i pretekstem do integracji z nieco dalszymi sąsiadami. 

Każdy dzień ma swój niepowtarzalny punkt kulminacyjny - dziś było nim zauroczenie w supermarkecie. Chodzi o sytuację niebagatelną przez sam fakt postępującej degrengolady i straszenia pociech słowami: nie biegnij do pana, bo cię pobije! Tym razem mama okazała się profesjonalistką - kobietą kochającą zawodowo. Pani ubrana w skromność i szczery uśmiech na wątłej i bladej twarzy pokazała dziecku, że długie i zielone to ogórek. Zaczęła oswajać kilkuletniego syna z maszyną w konsumenckim zoo, która służy do ważenia warzyw i owoców. Oboje nie przejmowali się ustawiającym się za nimi ogonem granatowych koszyków przeskakujących z ręki do ręki. Moją uwagę ostatecznie kupiła niepopularna reakcja - kobieta zatrzymała uciekające dziecko nie słowami nie biegaj!, ale zaczekaj na mnie, bo mam ochotę na pomidora i chciałabym go kupić

Jak widać, codziennie mijam ludzi, którym warto by się było przyjrzeć bliżej i dłużej. Wbrew pozorom co dzień łączy nas bardzo wiele, choć nie zdajemy sobie z tego sprawy. Na przykład? To przypadki każą nam się dzielić wciąż tym samym słońcem. 


piątek, 12 lipca 2013

Kolor nieba między nami

Wyobrażam sobie, że siedzę na świeżo pomalowanej ławce. Jest mniej wygodna od parapetu, na którym jadłem, pisałem, piłem i czytałem, ale ma swój urok. Taka mi odpowiada w zupełności. Pasy w kolorze mahoniu o szerokości kasety magnetofonowej odciskają mi się świeżością na białej koszuli z podwiniętymi rękawami i jasno orzechowych spodenkach. Jestem zamyślony, więc jeszcze o tym nie wiem i na dodatek śledzę historię chłopca, który ma w sercu ropuchę. Książka pochłania mnie na tyle, by nie spostrzec nad głową uciekającego malinowego nieba z chmurami lekkimi jak puch. 

Wydaje mi się, że pada deszcz. Chyba nikogo ze mną nie ma. Na pewno nie przeszkadza mi nawet wiatr. 

Sprinterzy od czasu do czasu odciskają ślady swoich stóp na trawie błyszczącej od łez, która rozpościera się tuż za moimi plecami. Niedojrzały cytrynek rozpoczął delikatny flirt z kołnierzykiem białej koszuli, ale nawet tego nie czuję. Jestem myślami w miejscowości: Było. Kiedy unoszę głowę nad grzbietem książki, którą właśnie zamknąłem, tak, że widać mi tylko oczy, obserwuję gwar dzieci unoszący się znad piaskownicy i czuję uśmiech na ich twarzach. Kiedy spostrzegłem, że nie szanuję czasu, chwyciłem równowagę i pobiegłem przed siebie, żeby uratować tartę z truskawkami. Właśnie w tym momencie minęły mnie promienie przemieszczające się szybciej ode mnie. Mimo że mnie już nie ma, trawa nadal promieniuje bólem. Nie widać go, nie czuć, tylko ona go zna. Niebo przykryły jagody, krwawo rozpraszając maliny, raz po raz mieniące się blaskiem jak świąteczne drzewko. 

Wiem, że pada deszcz. Wiem, że ktoś ze mną był. Wiatr na pewno mi przeszkadzał. 

Ja siedziałem na ławce, Ty patrzyłaś na trawę przez okno. Ja lubię jagody, Ty maliny. Kłócimy się nadal, choć te myśli już się nie spotykają. Prawie się nie znamy. Bez względu na to, kto ma rację, przegrywamy wszystkie wojny. Czas przeszły, niestety, istnieje, choć tylko dzięki niemu wiem, co przeżyliśmy.

czwartek, 11 lipca 2013

Rozdział 51

Jeszcze niedawno temu błogosławiłem czas od ósmej do szesnastej, bo oznaczał poczucie bezpieczeństwa, którym dzieliłem się po równo, na trzy części. Nastał jednak kres aury miłego powitania. Słowa z każdym dniem wierciły do krwi coraz większe dziury w wierze we własne możliwości i nowo narodzonej pewności siebie. Podenerwowanie było wyczuwalne przez cały czas. O szesnastej, jak co dzień, zabrałem swoje rzeczy, udając się do oazy spokoju, w której mogłem skutecznie walczyć ze zmęczeniem i nałogowym bólem głowy. Dziś już nie wstałem za pięć szósta – nastawiłem budzik o dwie godziny wcześniej niż zwykle. Chwilę później barwy nas znów znalazły się na wspólnej palecie. Na zachmurzonym niebie szukaliśmy wschodzącego słońca, które spóźniło się wobec dokładnie wyliczonych oczekiwań. Nie brakowało w nich ani krzty pewności. Rozczarowanie przyszło z czasem, a wraz z nim wyskoczyły z czaszek wątpliwości, które rozlały się na naszych twarzach, brudząc paletę barw myślami w kolorze dramatyzmu. Nim zmorzył nas sen, budzik został wyłączony, a nadzieje na spełnienie planu były niespokojne, choć nie powiedzieliśmy sobie o nich ani słowa.


Obudziłem się w epoce nowego porządku. Słońce zmierzało ku zenitowi, a ja podążyłem za zapachem prysznica. Zrobiłem kanapki, założyłem trampki w kolorze nadziei i wsiadłem do pociągu. Plecak wypchany łakociami unosił się nad pośladkami, które jako jedyne nie miały okazji na dialog ze słońcem. Podążając aleją leśnych drzew, ramię w ramię, wreszcie poczułem ulgę. Od dziś zmienią się metody, ale cel pozostaje niezmienny - każdego dnia walczę o zapach miasta, w którym Cię poznałem.


środa, 5 czerwca 2013

Stoisko z komercją

Gdyby potrzeba nie była matką wynalazków, stwierdziłbym, że z pewnością kwalifikowałaby się na dobrą wróżkę budzenia samodzielności. Igłę i nitkę odkryto już dawno, a ja dziś po raz pierwszy poczułem, jak to jest, kiedy chcesz biegać, ale wstydzisz się wyjść z pokoju z dziurą w spodenkach usadowioną na wysokości krocza, bo zachciało ci się skakać w nie jak do worka. Myślami pożyczałem już dresy od mężczyzny, który ma mniejszy mięsień siedzący ode mnie. Tak naprawdę nazywa się pośladkowy wielki (mięsień, nie mężczyzna), ale skoro jest wielki, to musi być i mały i tak dalej, za dużo asocjacji. Gabaryty mojego mięśnia uniemożliwiły mi ucieczkę od wykonania zadania. Prowodyrem narodzin mojej determinacji okazało się słońce, grzejące mi łydkę podczas popołudniowej stagnacji okraszonej wzrokiem zatrzymanym w czasie, który zdążył już ruszyć przed siebie. Płaczu było co niemiara, a pracy 2 minuty. Haft na czarnych spodenkach uważam za udany, choć z pewnością mama - krawcowa powiedziałaby mi szczerze, że mam wrócić do książek.

Owszem, wrócę, ale najpierw muszę się poskarżyć na jedną z nich - nie pierwsze zakupy w tym samym sklepie co zwykle pokazały mi kolejną karkołomną pozycję zawierającą w swoim tytule hasło "biografia". Wędrując między arbuzem a porem, stwierdziłem, że podejdę do "kulturalnego" stoiska, czemu nie. Zupełnie nieinteresujący mnie dziennik kobiety, co to lubi sobie poświntuszyć - na prawo; książka-poradnik, jak to można się nie przejmować i ukierunkować swoje myślenie na "Złamałem nogę, ale jest zajebiście. Przecież świeci słońce" - po lewej stronie; a w środku ona - niewyróżniająca się, szara (ewentualnie siwa, ale to słowo kojarzy mi się z koniem, dopuszczalnie z ksywą znajomego znajomego znajomego z gimnazjum) i całkiem niegruba (226 stron; kto czytał Krzyżowców w 3 dni, ten wie, o czym piszę). Nie miałem czasu na grawerowanie kolejnych kartek w swoich źrenicach, a nie chciałem jej kupować, bo nie kręci mnie życie ludzi utytułowanych. Rzutem na taśmę zajrzałem na ostatnią stronicę, bo tak najłatwiej. Na czole pojawiła mi się nerwowa żyłka, która według niektórych wkrótce pęknie.

Kiedy spotykam się oko w oko z komercją, zarzucam powieki w dół, żeby język się nie stępił z byle powodu. Czytając słowa, że ma 30 lat i wciąż jest sobą, odnoszę wrażenie, że kryje się za nimi nie lada przeciążenie dla mojej mózgoczaszki. Jest sobą, mimo że nikt nie potrafi tego obiektywnie stwierdzić, skoro od dzieciństwa jest na scenie i każda piosenka jest jej kolejną odsłoną. Weszła w czwartą dekadę życia i nic a nic się nie zmieniła - czuję niewyobrażalne wzruszenie... Mógłbym tak powiedzieć o ludziach, którzy mnie otaczają, ale oni przecież nie są Beyoncé, więc nie trzeba o nich pisać. I choćby dla jednego, trzywyrazowego zdania nie wezmę tej pozycji już nigdy do ręki, nie zainteresuję się nią, nawet nie rzucę okiem. Co innego z muzyką - nadal będę słuchał jej twórczości, bo obraziłem się na autora biografii, na nią tylko strzeliłem focha. Do jutra mi przejdzie. 


piątek, 31 maja 2013

Język się plącze

Bywałem rodzinnym mistrzem ortografii, ale już nie mam czego poprawiać, bo teraz w czterech ścianach na trzy litery brakuje nawet piszącego długopisu. Z czystymi kartkami jest trochę lepiej, ale tabula rasa już została zapisana i nie wygląda to obiecująco. Piszę codziennie. W ciągu ośmiu miesięcy wkład straciło osiemnaście długopisów, chociaż nie przywykłem do tego, żeby kalkulować środki, dzięki którym się uzewnętrzniam i staram się być lepszy niż wczoraj. 
Gdybym musiał odpowiedzieć z biegu na niebanalne pytanie wschodzącego dziennikarza: Czego jest więcej w twoim życiu - zrobionych kroków czy napisanych znaków? Powiedziałbym, żeby wrócił do domu, rozsiadł się wygodnie w fotelu, podniósł słuchawkę i zadzwonił do szefa z rezygnacją, zajadając się swoimi ulubionymi lodami. Trzeba umiejętnie stawiać kropkę, nie tylko nad i. 
Żeby nie patrzeć spode łba na ludzi, którzy malują końcowy znak przestankowy po jednym wyrazie, ewentualnie po wyrazach, które nie są zdaniem (nawet jego równoważnikiem!), zmierzyłem się ostatnio z samym sobą. Nie chodzi o to, że chciałem się podjąć publicznego ostracyzmu i w konsekwencji nauczyć się nie stawiać kropki w miejscu, które tego nie wymaga. Już dawno nic nie pisałem w ramach rywalizacji na wybitnie dziwne słowa (lub po prostu niepopularne) i stwierdziłem, że przyszedł czas na dyktando na wyższym poziomie niż to, które jest w stanie wychwycić niema wyrocznia - Word.

Cóż, nie pojawi się zdjęcie zdobytej przeze mnie victorii tylko z jednego powodu - narobiłem tyle błędów, że gdyby za każdy lapsus ukarano mnie kilogramem jedzenia, pękłbym na etapie przecinka. 
Jedna postać z jury zasugerowała, że trudność tekstu była na poziomie dziecka. Moje filologiczne ego ratuje tylko fakt, że język plącze się wszystkim, bo nawet tytuł dra hab. nie zwalnia pracownika naukowego od włanczania światła. 


Łapię wydech

Jeszcze nigdy myśli nie były tak blisko marzeń. Mówi się, że nie ma rzeczy niemożliwych. Inne stanowisko donosi, że trzeba dać z siebie wszystko i walczyć do końca (a raczej od samego początku i przed zapisaniem pierwszego zdania). Pesymiści twierdzą, że nie mają marzeń, bo te najczęściej okazują się tylko celami, a ich przeciwnicy nie mogą bez nich żyć. Moja definicja tego, co skrywam głęboko w lewym przedsionku na pół z komorą po tej samej stronie, jest następująca: marzenie jest tym, co zabiera ci oddech, kiedy o tym myślisz. A ja się prawie duszę...


wtorek, 28 maja 2013

Godot przyszedł

Błękitny kołnierzyk dumnie dyndał mi przy gardle, choć, zamiast być coraz bardziej ostry, giął się pod ciężarem kropel już w połowie „drogi do”. W ten sposób czułem ucisk tylko w żołądku, z lekkością przełykając ślinę z jednej burty języka na drugą. Wzrok przechodniów schował się pod czarnymi parasolami, które nie uznają odruchów bezwarunkowych i ciekawości świata. Autobus to co innego. Uświadomiłem sobie, że wiem, kiedy będę spał sam, kiedy nie pójdę na spacer, choć moje życie to podążanie stopy za stopą, i kiedy podłoga, po której drepczę, na pewno będzie brudna. Gdy chodzę, myślę o wszystkim i tworzę swoje zbiory praw tworzących dni, których jeszcze nie udało mi się poznać. Nie mam pojęcia, ile początków jeszcze zobaczę. Nie miałem również takiej mocy, by uniknąć paradoksu moich oczekiwań. Pozostało mi tylko marszczenie prawej brwi, szukając odpowiedzi w strukturze wyobrażeń, których nie wolno mi było mieć, bo  przecież staram się omijać stereotypy. Najtrudniejsza próba błękitnego kołnierzyka okazała się banalna, a tę bezbolesną będę musiał podjąć jeszcze i jeszcze, i jeszcze raz. Wracałem z mokrą i zawiedzioną głową, która poddała się oszałamiającej dawce grawitacji.

Minęło pół roku, odkąd spisałem całą masę obietnic, które postanowiłem realizować systematycznie. Celem było po prostu przyjemniejsze, łatwiejsze i bezpieczniejsze życie. Tymczasem coraz bardziej hamuję się przed byciem po brudniejszej stronie szyby. A to dlatego, że grudzień zaczął się dobijać do drzwi mojej przyzwoitości. Pogoda wodzi za nos, a wystarczyłoby po prostu chwycić mnie za rękę i kazać mi, jak małemu chłopcu, kupić parasol (37. Kup parasol). Łamiąc swoje życie na pół, postanowiłem, że nigdy więcej czarny!, więc unikam tej przykrej odpowiedzialności. Mimo wszystko staram się sięgać wzrokiem dalej niż tylko na powierzchnię, tak jak nakazują wystawy sklepowe. Po chwili, nieco nad skronią, objawiła mi się oślepiająco jasna żarówka:

Będzie kolorowy! – pomyślałem i zapisałem w pamięci.

Podniosłem głowę znad zielonych trampek z uśmiechem, bo przypomniałem sobie o kolorze żółtym, z którym zdążyłem już zmarznąć i płakać ze szczęścia. 

piątek, 24 maja 2013

Za plecami myśli

Zaczęło się od tego, że, szukając uprawnień do Twojego życia, wystygła mi herbata, a przecież piję gorącą. Koncentracja, której tak bardzo potrzebowałem, żeby zaspokoić pragnienie bycia zadowolonym z siebie, wypadła nerwowo z torów. Niestety, moje skupienie poszło na długie, wręcz wieczne, zakupy do second handu, a mięta z jabłkiem rozpłynęły się w zlewie pełnym naczyń pozostawionych przez tych samych, obcych ludzi. 
Coraz częściej jedną dłonią zakrywam usta, a drugą wycieram łzy, uciekając z łóżka, które nosi w sobie zapachy uśmiechu, spokoju i wewnętrznej pewności. O dziwo, rzucam się dwiema nogami na porządne śniadanie - całe czterdzieści dwie kalorie. Zimna, świeżo wyjęta z lodówki puszka coli, która mnie nie zawiedzie, kiedy znów zapadnę w ciszę, zastanawiając się, co Ci chodzi po głowie. 

poniedziałek, 20 maja 2013

Niewidzialny




Przewrotność ludzkiego życia znów upozorowała moją pewność. Za każdym razem, kiedy loading moich myśli sięga 90%, prawda okazuje się tylko prawdopodobieństwem. Czułem się dobrze, zamknięty w szarej, niewyróżniającej się klatce wybranej na targu zwykłych marzeń. Chwyciliśmy ją razem w tej samej chwili. Twoje stopy weszły do niej razem ze mną. Teraz drapiemy się po oczach, bo obowiązki utkwiły pod powieką jak piasek, który nie pozwala zasnąć. Nie chcę odkładać na później, rezygnować i tęsknić. Nie pozwól mi zwątpić ani przez chwilę. Spraw, żebym nie zauważał coraz wyżej wznoszącego się słońca i coraz większej liczby odkrytych ramion. Zatkaj mi uszy, żebym nie usłyszał huku kolejnej serii kamiennych nagrobków, przynoszących śmierć majowi, ludziom, miejscom, stanom i uczuciom. Zabij we mnie głód drugiego człowieka, bo moje uczucia boją się ludzi. Zwłaszcza tych, którym się tylko wydaje. Kiedy zbyt długo się milczy, usta same się otwierają. Ludzie próbują mnie dopasować. Nie zauważają, że odłamek szkła nie pasuje do puzzli, które przedstawiają krajobraz przykuwający wzrok. Robią to, choć Ty istniejesz. Czułem wczoraj wyraźnie Twój dotyk. A może tylko mi się wydawało? Ratuj mnie niewidzialnie.

wtorek, 30 kwietnia 2013

Nie od dziś, nie do jutra


Deszcz dzwoni o szyby, ale daleko mu do jesiennej odsłony. Wiosna sygnalizuje niepewność, brak stabilności i swój nierozbudzony potencjał. Kiedy zaczyna brzęczeć za oknem, nie sposób nie usłyszeć tego, co odzywa się w środku. Paradoksy pojawiają się wtedy, gdy zaczynamy biec; gdy nasze myśli zaczynają biec, nie zważając na to, że zostawiły metę daleko w tyle. Trzeba wyjść, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, kiedy zapomina się, że trawa jest nieśmiało zielona. Choć sennie i z przewagą dźwięku klawiszy aniżeli głosu, jest nadzieja. Myślę tak, bo nie ma sytuacji bez wyjścia - są tylko ludzie, którzy boją się odpowiedzialności za podjęte decyzje.

Wszedłem w nową rolę – jestem murarzem. Nie kimś innym, ale kolejną odsłoną siebie. Czasami idzie jak z płatka; zdarza się, że trzeba coś wyrównać, a za chwilę układam systematycznie cegły o tej samej wielkości, rosnąc w siłę. Jest też w każdej relacji moment, w którym trzeba się zmierzyć z betonem. Można przejść nad nim obojętnie, udając, że nic się nie dzieje; można też patrzeć, jak twardnieje, ale wtedy potrzeba silnego bodźca, żeby go skruszyć. Myślę, że będzie najpiękniej, jeżeli pozwolę mu wysychać, a w końcowej fazie zakreślę w nim kruchym patykiem (energicznie, choć z uśmiechem) to, co tylko zechcę. Wtedy, nawet przyglądając się deszczowi, będę czuł się bezpiecznie, bo przypomnę sobie, że zapisałem na nim to, co chciałem i chcieliśmy. Nie zmyje tego ani deszcz, ani czas.

Kiedy zadzwoni o szyby deszcz jesienny, przypomnę sobie, że trawa wciąż jest nieśmiało zielona. Ta, która wbija swoje źdźbła w nasze ręce. Ta sama, w którą wtulają się nasze dłonie. 

piątek, 19 kwietnia 2013

A ty?


Wykład był wyjątkowo niepiśmienny - prezentowanie metody, którą stosuje jedna osoba na sześćset. Ogólne rozluźnienie (zwane również psychofizycznym) rozlało się na skąpą ilość zajętych siedzeń. Im dalej od wyjścia, tym więcej lakieru do paznokci. W drugim rzędzie ja, a obok mnie on – gaduła; zwolennik PiS-u (pozostałe partie odpadają na starcie, więc nie ma dużego wyboru); maniak gier komputerowych; człowiek, który wciąż pyta, czy mam dziewczynę.

Nawet ja uważam za dziwne fakt, że tyle potrafię o nim powiedzieć. Nasłuchałem się wielu pustych i bezpodstawnych narzekań o tym, jak to nie można sobie z nim poradzić; jak to on wchodzi na głowę. Mój imiennik jest jedną z bardziej inteligentnych osób, jaką poznałem na gruncie pedagogiki. Chodzi oczywiście o mądrość życiową, nie tę zakutą, zdaną, zapitą i zapomnianą. Niewątpliwie chłopak należy do grona ludzi, którzy się wyróżniają. Nie znam osoby, która wygrałaby z Mateuszem, wchodząc z nim w dyskusję, dlatego nikt nie zadaje mu pytań, nikt nie jest go ciekawy. Nie jest stereotypowy ani byle jaki. Mimo wszystko jesteśmy zupełnie inni. 

Nie czuję się wyjątkowy, rozmawiając z nim. Zauważam jednak, że moja przychylność do jego osoby jest odbierana jako coś nienaturalnego. W starciu z ludzką powierzchownością pozostaje mi tylko uderzać głową o taflę wyszeptanych przez nich słów. Jaki jest Mateusz? Wykrzyczał mi wiele dissów na polityków; opowiada o wielokilometrowych wędrówkach (bardzo ważne – wędrówki, nie - piesze wycieczki); informuje o różnych rodzajach ptaków, które atakują jego balkon bez względu na porę roku; i, co najważniejsze, pozwala mi poznać to, co nieodkryte – siebie.

Na wykładzie, który większość osób przesłuchała lub przesiedziała (nie było innej możliwości), padły słowa na temat Dorosłych Dzieci Alkoholików i ich reakcji na drugiego człowieka. Nagle mój kompan czterdziestopięciominutowej chwili zapytał mnie: A ty wchodzisz z trudem w relacje?

Spojrzałem na niego. Zerknąłem na osoby prezentujące temat. Uciekłem wzrokiem za okno w poszukiwaniu nigdy niewypowiedzianej frazy, choć tak naprawdę byłem przekonany o tym, że pod tym względem wcale się nie różnimy. 

środa, 17 kwietnia 2013

Surowy w środku


Poznałem ją chwilę temu. Już teraz wiem, że to spotkanie nigdy się nie powtórzy. Zapadła mi w pamięć, bo to silna kobieta, która wypiera z siebie fakt, że coś jest niemożliwe. Nie wierzy w realizację wielkich planów, ale też nie lekceważy swoich myśli. Nie pozwala sobie na poczucie braku satysfakcji i nie wierzy w słowa „nie dam rady”. Renata - trzydziestoletnia wariatka, która codziennie goni swoje marzenia.

Usłyszałem o niej kilka słów. Pomyślałem, że jest artystką, bo kto może myśleć tak bardzo poza schematem, jak nie geniusz? Ona jest zupełnie inna. Chowa artyzm głęboko do kieszeni, starając się, by to, co robi, nie zostało nazwane sześcioliterowym słowem na sz. Mówi o sobie w sposób niespotykanie chaotyczny, nieskładny, nie potrafi się zareklamować. Wyrazy układa w prosty i kolokwialny rytm. Wygląda jak zbuntowana nastolatka, chociaż wciąż sprzeciwia się temu, co uważa za niesłuszne. Przykuła moją uwagę osobowością i dekalogiem lub nawet tuzinem zasad. W towarzystwie kilkudziesięciu osób była sobą - Renatą, która nie chce mówić, ale pokazywać i opowiadać, bo robi zdjęcia. 

Fotografia jest całym jej życiem, jej miłością. Dla niej potrafi zrezygnować ze stabilnego życia i udać się w podróż po Polsce, by spełnić swoje marzenie. Ona jest jedną z wielu Renat. Ja jestem jednym z wielu Mateuszów, a wciąż sobie wmawiam, że to jeszcze nie jest mój czas. 

niedziela, 14 kwietnia 2013

Życie w pigułce


Nigdy nie jestem bezrefleksyjny.
Rzadko słucham klasyki.
Czasami myślę o tych, którzy trafili do woskowego muzeum moich nadziei pokonanych przez czas.
Często zamykam się na klucz z dźwiękiem fortepianu.
Zawsze chciałbym sobie powtarzać, że czas mnie uczy pogody.

piątek, 12 kwietnia 2013

Niezauważony motyl


Ludzie-larwy to ci, którzy widzą w innych kogoś lepszego od siebie, opiewając ich osiągnięcia, pewność siebie i styl życia. Zazwyczaj chowają swoje talenty w kokonie niedomówień i po cichu marzą o tym, by kiedyś je spełnić. Nie wychylają się zza cienkiej powłoki niewidzialności i żyją z poczuciem braku, bo największym szczęściem jest dla nich sukces najbliższych. Ludzie-larwy nagradzają swoich przyjaciół epitetami, na które nie zasłużyli, bo sami nie do końca w siebie wierzą, doświadczając tylko palcem, a nie całym sobą.

Pewnego dnia dochodzi do sytuacji, w której człowiek-larwa, szarpany wątpliwościami na temat swoich umiejętności, musi wystąpić przed szereg przyjaźni. Przychodzi czas sprawdzenia się w nowym zadaniu, mając wsparcie kilkuletniej, bliskiej relacji. Człowiek-larwa trzęsie się z nerwów, pokasłuje w rytmie „zabierz mnie do domu”, no i nie może się skupić. Przyjaciel przygląda się z bliska i drży równie energicznie.

Nagle nadchodzi czas rozwiązania wielotygodniowych przygotowań. Człowiek-larwa nieśmiało zaczyna otwierać kokon i wypuszczać z niego profesjonalne i mądrze przemyślane zdania. Prowadzi dialog zwinnie i w sposób nad wyraz skromny, będąc dla rozmówcy partnerem, a nie pseudo-znawcą tematu. Wyciska z siebie nieznane dotąd emocje, jak gdyby miał zaraz ewoluować w pięknego owada. Nic  z tego, nie dochodzi do przemiany, choć przyjaciel siedzi z otwartymi ze zdziwienia ustami i nie wie, co ma powiedzieć. Reaguje wielkim uśmiechem, bo dziewicza dotąd maska człowieka-larwy zaciska mu w gardle przepływ pełnych zdań.

Po fazie zdumienia przyjaciele zostają przypadkowo połączeni w duet. To, to, to i to. Może tak, tak, tak i tak? Zróbmy to w ten sposób, powiedzmy o tym, zaznaczmy to. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo przyjaciel człowieka-larwy próbuje opanować tę dziedzinę od dawna. Nie chodzi jednak o niego, bo do głosu wyrywa się zamknięta, choć krucha powłoka postaci uwięzionej w kokonie. Wyrywa się i stawia odważnie kolejne kroki w stronę specjalistów, do których przyjaciel nie jest gotowy podejść, a nawet inicjuje wymianę kilku budujących słów. Oczy bardziej doświadczonej części duetu wciąż nie mogą uwierzyć, więc nie spuszczają wzroku z człowieka-larwy ani na chwilę.

Mimo wszystko po tylu odsłonach przyjaciel nie załamuje rąk, nie jest zazdrosny i nie czuje rywalizacji. Jest tylko trochę zawiedziony sobą, że przestał zauważać otwartymi oczami. Larwa już dawno temu wypełzła z kokonu, będąc motylem, który potrzebował tylko przestrzeni, by rozwinąć skrzydła.


Jestem z Ciebie dumny, M. 

czwartek, 11 kwietnia 2013

Decyzje malują życie


Wróciło Słońce. Zwróciłem na siebie uwagę blond bizneswoman, karykaturując piosenkę ZAZ. Nie wiem, o czym jest ten utwór, ale odważyłem się przekręcać kolejne frazy, które połączyły się w jeden obco brzmiący wyraz. Gdzie się podział strach przed publicznymi wystąpieniami? Nie znam nawet francuskiego, ale zrezygnowałem z szansy mówienia tym językiem. Chodnik podskakiwał razem ze mną z prawej nogi na lewą, choć obie są jednakowo ubrane. Nie na żółto, jak wszyscy; nie na czarno, jak bywało przez dwadzieścia lat; moje stopy opanowały zieleń.

Pobiegłem do sklepu, chwytając dzięki kciukowi jeden, drugi, trzeci produkt i dopiero po usłyszeniu ceny dowiedziałem się, że portfel utkwił na biurku. Pobiegłem czym prędzej po dokładnie wyliczony plik banknotów zarezerwowany na uregulowanie czynszu. Nie ma większej przyjemności z wydawania pieniędzy (z wyjątkiem robienia prezentów dla kogoś), które należą się gruboskórnemu właścicielowi mieszkania, jeśli ten łamie zasady umowy i nie dotrzymuje słowa, a na dodatek minął termin zapłaty.

Ostatnio jestem nazbyt kolorowy i na pierwszy rzut oka nie różnię się niczym od przeciętnego dwudziestodwulatka, bo teraz wszyscy chcą zwracać obcy wzrok ku sobie. Wyjątkowość tego stanu polega na tym, że zaczynam lubić siebie. To nic, że spodnie są granatowe. Chodzi o to, że są dopasowane, a to już zupełnie inna odwaga. Dziwnie się czuję, kiedy wzrok przechodnia, który do tej pory patrzył mi w oczy, ląduje z odległości kilku metrów na moich trampkach i wcale nie zamierza się podnieść, choć nasze ramiona właśnie się rozdzieliły. Chwilę później zastanawiam się, jak wrażenie wywołane butami wpłynie na kolor życia tego, kto minął mnie w codziennym pośpiechu. 

Kilka długich dni temu wybrałem się na spacer. Dwie dziewczyny, alkohol, scena i muzyka z telefonu. Taniec dookoła własnej osi w swetrze w paski do kolan i spiczastej czapie na głowie dał mi do zrozumienia, że wolność sama nie przyjdzie. Trzeba wyciągnąć rękę po to, co się chce. Z drugiej strony nie można czekać na akceptację. Poszliśmy po żelki, usiedliśmy na ławce zwróceni do siebie i patrzyliśmy, jak można być sobą. One też patrzyły.

Dziś uświadomiłem sobie, jak można zostać zapamiętanym, będąc jedynym facetem w historii kierunku. Poczułem nie tylko pierwsze mocniejsze promienie na twarzy, ale i entuzjazm podczas odwiedzin strasznie zapracowanej i niepunktualnej pani doktor. Choć minęło dwadzieścia minut regulaminowych czterdziestu pięciu, usłyszałem tylko:

Pan Mateusz? Jezus Maria, zaraz mam egzamin, niech pan przespaceruje się ze mną do sali i powie w czym rzecz! (…) Niech Pan przyjdzie w poniedziałek, ale niech Pan im powie, że jak nie mają zacięcia, to nie będą dobrymi  pedagogami, nigdy. Porozmawiamy, ale niech Pan już idzie!

Jeszcze nigdy nie poczułem tak bardzo przychylnego na sprawy studentów wykładowcy. Zbiegałem po schodach z wielkim uśmiechem, a mięśnie twarzy ledwie mieściły mi się między uszami, choć nie jestem znowu taki drobny, bo w końcu zacząłem jeść. W duchu powtarzałem sobie, że wybór spotkania z człowiekiem jest najlepszą decyzją, bez względu na to, czy zaskakuje tak, jak te pięć minut.

Dzień się dopiero zaczął, ale najbardziej wyjątkowym momentem była chwila zadumy na schodach do instytutu. Kilkadziesiąt kobiet oddychających tym samym powietrzem i grzejących się wewnątrz budynku, a za granicą drzwi ja – jeden jedyny, siedzący po turecku na schodach i szukający odpowiedzi na wszystkie wątpliwości. Słońce przyniosło nie gotowy plan, ale ulgę; wyryło wśród chmur drogi, na początku których są nadzieja i optymizm, co by się nie stało i jakiej decyzji bym nie podjął. W zamyśleniu przeszkodziła wiadomość od zaspanego nadawcy, ale uwielbiam każdą jego odsłonę.

Uśmiechnąłem się, patrząc, jak rozbudowuje się miasto. Nikt nie pyta, kiedy przejazd będzie możliwy. Nie ma masowych protestów. Wszyscy oczekują szczęśliwego rozwiązania, bez względu na to, kiedy ono nastąpi, bo czas nie ma żadnego znaczenia. I właśnie wtedy dotarło do mnie, że nie pozwolę na to, żeby życie mnie wybrało. To ja je wybieram. 

środa, 10 kwietnia 2013

Mądry człowiek po zdradzie


Są takie sytuacje, w których 1:1 dla Ciebie to za mało. Szukając odpowiedzi na pytanie: Skąd się biorą zdrady?, nie muszę organizować wyprawy na Księżyc, by ją odnaleźć. Wystarczy zrobić obrót ciała o 360 stopni, bo to zjawisko tak codzienne jak poranna kawa, dlatego jej nie piję. Ludzie to nie tylko kontakt bezpośredni, zwłaszcza w dobie komputeryzacji, a nic tak bardzo nie łączy jak suma doświadczeń i ból sączący się żywicą po kolejnych pniach wirtualnego świata. Nie mogłem nie usłyszeć krzyku, który niósł się kłębami fal dźwiękowych z samego jądra Internetu – forów dyskusyjnych.

Epoka kryzysu emocjonalnego jest dla mnie odpowiednią przestrzenią do wewnętrznego rozwoju. W tym miejscu kończą się zalety środowiska, w którym żyję. Bezbronny przed ludzkimi słabościami wiele razy zastanawiałem się, w czym tkwi przyczyna niewierności i, co ważniejsze, co decyduje o jej następstwach. Sam fakt, że człowiek cierpiący ucieka po odpowiedź do cyberprzestrzeni, świadczy o tym, że szczera rozmowa ma dziś charakter prehistoryczny, a drugi człowiek jest hermetycznie zamkniętym jojo w ręku Króla Pieniądza.

Warto zauważyć, że miażdżąca większość odpowiedzi na temat zdrady to spokój w głosie strony pokrzywdzonej i odpowiedź na pytanie: dlaczego wybaczyłam/em?, a nie szukanie usprawiedliwień przez tych, którzy tego dokonali (patetycznie, bo niewątpliwie zdrada jest sztuką). Dorośli zarzucają mi często, że nierzadko oceniam problemy w kategorii czarno-białe. Dzieciak nie przekona wzorcowego obywatela Polski urodzonego w latach 60. minionego stulecia, że są sprawy, w których trzeba mieć jaja, kiedy się ich nie ma i że trzeba potwierdzić ich obecność wśród płci uzbrojonej w nie biologicznie.

Dla: potomstwa, wspomnień, bezpieczeństwa. Przyczyny wybaczenia są podawane jak najlepsze życzenia składane ciurkiem na pięknie wyglądającej karcie najlepszej przyjaciółce, która nie wie nawet o tym, czy jesteśmy zdrowi. I tak oto dziecko będzie miało rodziców połączonych toksycznym dymem przeszłości, bo dziś i jutro dla nich nie istnieją; nie raz zajrzy do albumu ze zdziwieniem, że są w nim tylko zdjęcia z okresu niemowlęctwa i kilka z wczesnego dzieciństwa; nie będzie wracało do domu, w którym co wieczór pada o jedno słowo za dużo.

Naczelnym motywem decyzji zdradzonych jest strach przed samotnością. Powód wymieniany najczęściej, ale nic w tym dziwnego, skoro ludzie przewartościowali tak zwany dobry egoizm. Porażka, największy objaw słabości, brak sztandarowej odmiany szacunku – do samego siebie.

Przegrałem wiele razy, nie znając powodów. Poniosłem porażkę nie z trzecim elementem w tym łańcuchu, ale z moim wyobrażeniem o Nas. Nie byłem w stanie myśleć, nafaszerowany pięknymi słowami i dotykiem dłoni o zachodzie słońca nad rzeką, którą bez przerwy odwiedzają ludzie. Ten jeden gest zawiązał mi chustę na oczach węzłem nie do rozwiązania. Dałem się poprowadzić przez kolejne dni w barwach naiwnej ufności bycia ważnym. Niestety, już od dziecka widzę i słyszę to, czego nie powinienem. Szczęście wypłynęło przez oczy.


Kim byś nie był, zapamiętaj, że jedyną zdradą, jaką toleruję, jest zdradzanie swoich sekretów, pod warunkiem, że nie byle komu.

Zapamiętaj, że wolę być całym zdaniem niż jednym ze słów po przecinku. 

wtorek, 9 kwietnia 2013

Otwórz się przed sobą


Strach, wstyd, co ludzie powiedzą? – nasuwają mi się na myśl, kiedy zastanowię się nad współczesnym postrzeganiem wizyty u psychologa. Trochę to dziwne, bo to skądinąd lekarz, choć ten zawód jest postrzegany raczej jako podwórkowe donosicielstwo – wizja krwiożerczego sąsiada, który pamięta każdą wizytę i opowiada wokół o wszystkich usłyszanych problemach z rozróżnieniem trudności Iksa i orientacji seksualnej Igreka.

Zawsze sobie powtarzam, że mam szczęście do ludzi. Nie inaczej – zainspirowało mnie doświadczenie. Mieszkając ze studentem psychologii, zgodziłem się na badania, które zajęły kilka godzin z mojego tygodniowego grafiku. Pomogłem mu zaliczyć przedmiot, z drugiej strony była to inna forma poznania. Ba!, właśnie wtedy tak naprawdę się poznaliśmy. Najważniejsze było rzecz jasna to, żebym wyepitetował siebie. Chodziło mi o werbalne wyrażenie tego, co siedzi mi w głowie. Nie od poprzedniego dnia, nie od roku wstecz, ale od zawsze. Mimo że moje zaufanie do kolegi było strasznie ograniczone (adekwatnie do empatii, która ulegała w nim rozkładowi od dziecka), zrobiłem to dla siebie, bo, jak mówi na mój temat jeden z punktów,:

Jest niewrażliwy na krytykę ze strony innych i raczej nie bierze sobie do serca tego, co mówią i sądzą o nim inni.

Wbrew pozorom nie jest to łatwe, jeżeli chce się poznać prawdę o sobie na podstawie gotowych arkuszy i obserwacji, przy jednoczesnym niezdradzaniu wszystkiego. Nie da się. Wyższy pułap odwagi osiągnąłem po dwóch głębszych łykach wody, bo pytania rzucane na twarz rozpalały rumieńce i oblewały zimnym potem. Dzieciństwo, seks, fobie, rodzina. Pytania-rzeki w jednozdaniowej odpowiedzi. Nawet prawda usłyszana w jednej chwili z własnych ust brzmi inaczej niż ta sama, ale układana przez lata w głowie. Są jednak i takie informacje, które na drodze indukcji podkopują dotychczasowe mniemanie o sobie:

Jest raczej przystosowany, choć może mieć problemy z zadaniami, jakie stawia przed nim dorosłość.

Mimo wszystko nie zaliczyłbym do przyczyn powyższej konkluzji duszy nieśmiertelnego dziecka, unikania czapki zimą i jedzenia słodyczy na śniadanie. W walce z okresem 18+ jestem zahartowany, w końcu to już piąty rok pojedynku z właściwościami upływającego czasu. Najbardziej urzekło mnie to, że kilka kartek papieru w ręku całkiem inteligentnego faceta potrafi potwierdzić:

Posiada zróżnicowaną osobowość, w zależności od osób i sytuacji reaguje w inny sposób.

Nie śmiem twierdzić, że jest to coś odkrywczego. Prawdziwe Problemy zaczynają się chyba w miejscu, w którym traktujemy człowieka jako człowieka, a nie jako A i B; kiedy nie zauważamy różnic; kiedy nie dostosowujemy się do sytuacji, a pozwalamy upływać czasowi, mocno stąpając po utartym schemacie NO PEOPLE.

Co do tego? Jestem konserwatywny w działaniu, brakuje mi zmysłu przywódczego i przejawiam niekonwencjonalne schematy myślenia. A raczej nie wiadomo, bo badania, na których się opieram, mimo że są rzetelne, dotyczą mnie sprzed dwóch lat. Trudno uchwycić źródło zmian, bo ich przewodnikiem jest ewolucja. Rewolucja pozostaje dla tych, którzy bardzo chcą, ale nie wiedzą, czy wystarczy im siły, by walczyć z własnym „ja” na papierze i wobec kilkuset pytań. 

Jednego jestem pewien, dlatego, że to czuję, wiem i daję temu wyraz w momentach o nietuzinkowym znaczeniu:

Może być kłótliwy i w szczególnych sytuacjach naginać zasady, by walczyć o coś ważnego. 

piątek, 5 kwietnia 2013

Uśmiech ma dwa końce


To był jeden z niewielu leniwych i samotnych wieczorów. Czas w półmroku nocnej lampki, która rzuca cień na wszystko, co udało mi się zgromadzić wokół siebie przez kilka chwil zamkniętych w pół roku, nie więcej. Po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać, gdzie podział się mój potencjał. Gdzie jest sarkazm, który jak dziecko tańczył pod rękę z ironią, biegając dookoła stołu codzienności?...miałem sobie za złe, że napisałem kilka tekstów, których nie dokończyłem, bo nie potrafiłem ukryć tego, o co walczę, nie obnażając się. Nie potrafiłem niepochlebnie nazwać ludzi, którzy mnie otaczają, choć i tak nie wiedzieliby, czytając moje słowa trzy razy dziennie przez dwa tygodnie, że chodzi właśnie o nich.

Autorefleksja wynikła stąd, że jakieś dwie godziny wcześniej ukręciłem masę na naleśniki i dopiero spostrzegłem ciasto w dalszym ciągu siedzące w bezruchu figury woskowej w garnku między Marquezem a Zielonym Ołówkiem. Stos nieprzeczytanych książek sugerował, że wstrzymałem się z produkcją wyobraźni, a moje literackie zacięcie w oczach zwolniło tempa, coraz częściej odnajdując swoje miejsce w głębi brązowych źrenic, od których odchodzą rzędy kurzych łapek wyrytych przez uśmiech.

Balony, butelki z wodą i kartki papieru zawsze lokuję parami, czyli zachowuję symptomy harmonii w najbardziej intymnej przestrzeni. Mając pieluchę na tyłku, krzyczałem, że 15 to moja ulubiona liczba, ale dziś jest inaczej, teraz mam wzór na szczęśliwe postrzeganie świata: (1+1), a potem są już tylko inne cywilizacje. Te ważne mają na zdecydowanym, ale miękkim ramieniu znamię białego kruka. Reszta, choć w twardej, przyciągającej uwagę oprawie i z wieloma zapisanymi stronami, wyblakła od śniegu, którego konsystencję unicestwi wkrótce słońce niosące zmiany w trybie życia.

Tak naprawdę zmieniło się to, że zastanawiam się, czy umiem pisać, czy wciąż potrafię wyrażać, czy wciąż potrafię zaskakiwać, czy dalej wyciskam uśmiech na jednej i drugiej twarzy. Codzienność zaskoczyła marzyciela, jakby pierwszy kwietnia od dawna był wpisany w każdy dzień roku. Przyziemność jest odczuwalna jak wilgotność powietrza przed burzą. Chyba to nazywają dorosłym życiem - stan, w którym walka pomiędzy obowiązkiem a nieśmiałym flirtem ze słońcem niepostrzeżenie tnącym monotonne zachmurzenie panujące w pokoju jest trudniejsza niż definiowanie swoich uczuć.

Niedawno napisałem myśl, na którą nareszcie potrafię spojrzeć jeszcze bardziej optymistycznie:

Mając wybór, wybieraj źle. Zapamiętasz tę lekcję do końca życia.

Mogąc wybierać między codziennością a słońcem, nie muszę się już zastanawiać, co będzie dobre albo lepsze. Teraz mnożę, dzieląc. Teraz wybór jest prostszy. Teraz jest więcej mnie we mnie. Teraz słowo straciło swój urok na rzecz gestów. Teraz trudniej mi coś zamknąć, bo coraz więcej się otwiera.

Tak naprawdę zmieniło się wszystko, bo teraz jest inaczej, bo miłość to pierwiastek z dwóch. 

wtorek, 2 kwietnia 2013

Okładka zawodzi


Okładka pierwsza

Wizyta w salonie fryzjerskim, ale to nie będzie rozprawa na temat estetyki, piękna ani gustu.

Ona: Kiedy był pan ostatnio u fryzjera?
M: Yyyy…
Ona: Przed świętami?
M: No właśnie nie
Ona: Ja pytam o Boże Narodzenie.
M: o.O, …nie, między jednymi a drugimi.

Kobieta w rozczapierzonych (bo „rozczapirzone” jest tylko na kursie migowego) rudych włosach z tipsami, które miały problem przedrzeć się przez pole minowe moich rozanielonych szatynowych kępków okrywających czaszkę, zasłynęła czymś jeszcze niż tylko opuchniętym od ironii językiem.

Ona: Do góry główka
Ona: Na dół główka
Ona: W bok łepek
Psiapsióła Onej: I jak w sobotę?
Ona: A nic ciekawego. Wypłata była. To najważniejsze

Skoro mamona jest w życiu priorytetem, zacząłem się o siebie bać, bo obawiałem się, że moja głowa jest jedną z wielu głów poddanych czynnościom pozbawionych pasji. Siedziałem w niedużej odległości od lustra, jednak wystarczającej do tego, żeby nic nie widzieć, bo przede mną leżały okulary odseparowane od właściwości: nawyciągnięcieręki. Kilka dziwnych ruchów dłonią pod jeszcze bardziej dziwnym kątem, ustalanie spójności wyglądu mojej lewej i prawej półkuli i poszukiwanie symetrii, a w głowie jedna myśl: w czapce też mogę chodzić. Nawet, jeśli jej nienawidzę.

Czas założyć okulary, ale najpierw zdjęcie magicznej peleryny z tułowia. I nagle…kobieta robi to tak ostrożnie, jakby ucięte kosmyki miały splunąć na mnie kwasem nienawiści za to, że pozwoliłem im odejść. Okulary są już na nosie. Nie do wiary! Wyglądam jak człowiek. Ta fryzjerka dokonała jeszcze czegoś - zmusiła mnie do rozmowy, a to jest tak trudne, że prawie niemożliwe.


Okładka wtóra

On: Przepraszam (…) przepraszam (…) gdzie jest (…)
On: Dzień dobry, Panu. Pomoże mi Pan znaleźć ulicę?
M: A o jaką chodzi?
On: A jest Pan z Żywca? To znaczy, ja jestem z Żywca, jest Pan z Bydgoszczy?
M: Spokojnie, spokojnie. No nie do końca, ale o jaką ulicę Panu chodzi?
On: S*#(^&go
M: Jaką?
On: Sobińskiego
M: A! Sobieskiego. Musi się Pan odwrócić i iść…
On: A to nie
Ruch na chodniku
On: Przepraszam Pana, przepraszam Pana!

I tak wyszedłem na idiotę przed samym sobą. Chcąc udzielić pomocy, mężczyzna dalej zaczął czegoś szukać, tym razem u innego „pana”, więc na pewno nie brakowało mu ludzkiej życzliwości. Pierwsze wrażenie? Wyobrażenie o jego potrzebie? Wyobrażenie o moim altruizmie? Tego nie wiem, na pewno źle go oceniłem.


Okładka ostatnia

Na zdjęciu mała wyposażona kuchnia, z której można wejść do jednych z dwojga drzwi. Minimieszkanie w jednym pomieszczeniu? Nie można się nie spotkać i nie zobaczyć! W dodatku atrakcyjna cena posłużyła za przynętę…na mnie.

No tak, okolica boska, mnóstwo miejsca do biegania, może w końcu poszedłbym do kina, bo miałbym blisko. Kuchnia okazała się kuchnią nie dla jednej, a pięciu osób. Małe centrum dowodzenia, w którym muszą się stykać ludzkie egzystencje niemające przed sobą tajemnic, bo grubość ścian przefiltrowałaby nawet muzykę buczącą w słuchawkach. Pokój marzeń okazał się ciasną klitką, w której łóżko wygodnie, ale niegodnie prezentuje się od ściany do ściany, na dodatek przeciwległych. Biurko pomieściłoby tylko segregator, a to zdecydowanie za mało. Szafa zbyt mała na zdobycze łowieckie. Milion schodów na górę, pół miliona w dół, bo z powrotem nigdy się ich nie liczy, więc liczba stopni w drugą stronę wydaje się mniejsza. Nie mógłbym tam oddychać. Jak kwiat bez słońca…tak ja bez okna, bo jego też w pokoju nie było. Rzeczywistość – marzenia 1:0


Okładka nie bez znaczenia

Internet jest niesprawdzony, pierwsze wrażenie naznacza. Nie ma złotego środka dla wyobrażeń i tego, co i jakie jest naprawdę. Nie jestem pewien, czy można uniknąć wartościowania, ale można być bardziej ostrożnym, czego doświadczyłem na własnej skórze – skórze ocenianego:

Myślałam, że jesteś głupi.

Wbrew pozorom bardzo cenię tę osobę, bo z jednej strony przyznała się do błędu, mimo że na korytarzu uczelni mijaliśmy się przez 3 lata. Z drugiej strony to człowiek, który jest daleki od uznawania powszechnego mniemania za jedyny i ostateczny, co klaruje się w momencie poznania. By zmieniła zdanie, wystarczył jeden projekt – wspólna idea, cel, zaangażowanie, rozmowa.

Wszystko ma jakąś okładkę. Ważne, by nie zatrzymać wzroku tylko na niej, a dotrzeć przynajmniej do pierwszej strony. 

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Tragikomediodramat


2 dni wcześniej, z okazji Wielkiego Piątku, który dla M jest najzwyklejszym dniem tygodnia, ale nie dla Z, chociaż o Wielkim Piątku mówi tylko w Wielki Piątek, padła sugestia, by nie przeklinać z okazji Wielkiego Piątku. Wielka sprawa!

Permanentna cisza budzącego się dnia na pierwszym planie
Odgłosy walki w tle

M: Złaź! Ała!
M: AaAaAaAa!

S zostawia ślad na udzie M.
Drzwi się otwierają, a przed nimi stoi rozwścieczona postać.

Z: Przestańcie się bić chociaż w te święta!

Z: Chodźcie na śniadanie.
90 sekund później
Z: Przyjdziecie na to śniadanie?!
90 sekund później
Z: Śniadanie na stole!!!

Wszyscy siedzą przy stole.
Telewizor wypuszcza kadry o handlu dziwkami na serbskim targu.

TV: Szesnastka czy trzydziestka?
TV: Nie wiem,  nie chciałbym kupować nieletniej.
TV: To zależy od tego, czy ona chce ciebie.
St: Iksiński powinien sobie kupić kobitę, a nie motor! Haha!
Z: Myślę, żeby zająć się jedzeniem, a nie telewizją. Przecież są święta.

St nie posłuchał.

Z: No, macie po kawałku jajka. Wszystkiego najlepszego

Pozostałe życzenia milkną na starcie artykulacji, brakuje bezpośredniego kontaktu, nie dochodzi do dotyku, liczba spojrzeń w oczy: zero.

Z: A może żurek?
S: przecież wiesz, że nigdy nie jem.

S: Dlaczego ta kiełbasa jest taka twarda?
Z: Bo nie ma prawdziwej.
St: Posprzedawali maszyny do robienia wędlin, to trzeba kupować.
S: Zaraz mi się nóż stępi.

Z: A może szynkę?
St: No, nałóż mi.
M: Nie, dziękuję.

Po chwili

S: A mnie nie zapytasz?
Z: A chcesz?
S: Nie! Haha!

Z: M, idź do kuchni i przynieś duży nóż, bo nie mam czym kroić.

Z: Jak ty się ubrałeś? Tę koszulę trzeba wyprasować.
M: Przecież Ci mówiłem, że dobrze by było, gdybyś przejechał żelazkiem.
S: No i co z tego!?

M założył T-shirt, krótkie spodenki i skarpetki nie do pary, więc nikt się nie doczepił, bo nie było czego prasować.

10 minut później

M: Dziękuję.

Odchodząc od stołu, zabrał talerz.
S pojawił się w drugim pokoju pięć minut po M.
10 minut później przy stole siedział tylko St, bo stamtąd jest blisko do telewizora.
M przechodzi ukradkiem przez kuchnię.

Z: M, idź do pokoju i przynieś to, co nie może stać na stole. Zaraz będzie kawa.

St rusza się sprzed telewizora. Wciąż jest głodny, więc spacer zajmuje mu tylko chwilkę.

St: We wtorek po pracy przywieź do domu x i y i zrób X i Y.
S: No

Niespodziewanie do drugiego pokoju wchodzi Z. To oznacza tylko chęć spełnienia interesu Z.

Z: Jedziemy?
M: Dlaczego patrzysz na mnie?
Z: S wyjeżdża. St jedzie do siebie, więc zostawimy go po drodze i pojedziemy do B.
M: To kiedy chcesz jechać?
Z: Teraz, tylko się ubiorę.
M: Ok, jeszcze chwilę popiszę.

W oddali słychać rozmowę Z i St; krzątanina kuchenna; daleko do obietnic wyjazdu za 5 minut, choć to M jest kierowcą. W święta nie trzeba dotrzymywać słowa i szanować czyjegoś czasu.
St dalej ogląda tv, niesmacznie komentując wydarzenia, i czeka z półpełnym żołądkiem na miłą świąteczną obsługę w pełnym wymiarze godzin.
Z kroi ciasto w kuchni. Zastanawia się, kiedy pójdzie do kościoła, czy obejrzy film ze zwierzętami i w co się ubierze do B.
S w drugim pokoju gra na play station i zajada czekoladę, chociaż ciasto powoli wychodzi z blach. W sumie zaraz wyjeżdża, więc naprawdę wszystko mu jedno.
M w drugim pokoju siedzi przy komputerze, pisze, słucha muzyki i wierci się na krześle z tęsknoty, patrząc na nierozpakowaną walizkę.