Jeszcze niedawno temu błogosławiłem czas od ósmej do szesnastej, bo oznaczał poczucie bezpieczeństwa, którym dzieliłem się po równo, na trzy części. Nastał jednak kres aury miłego powitania. Słowa z każdym dniem wierciły do krwi coraz większe dziury w wierze we własne możliwości i nowo narodzonej pewności siebie. Podenerwowanie było wyczuwalne przez cały czas. O szesnastej, jak co dzień, zabrałem swoje rzeczy, udając się do oazy spokoju, w której mogłem skutecznie walczyć ze zmęczeniem i nałogowym bólem głowy. Dziś już nie wstałem za pięć szósta – nastawiłem budzik o dwie godziny wcześniej niż zwykle. Chwilę później barwy nas znów znalazły się na wspólnej palecie. Na zachmurzonym niebie szukaliśmy wschodzącego słońca, które spóźniło się wobec dokładnie wyliczonych oczekiwań. Nie brakowało w nich ani krzty pewności. Rozczarowanie przyszło z czasem, a wraz z nim wyskoczyły z czaszek wątpliwości, które rozlały się na naszych twarzach, brudząc paletę barw myślami w kolorze dramatyzmu. Nim zmorzył nas sen, budzik został wyłączony, a nadzieje na spełnienie planu były niespokojne, choć nie powiedzieliśmy sobie o nich ani słowa.
Obudziłem się w epoce nowego porządku. Słońce zmierzało ku zenitowi, a ja podążyłem za zapachem prysznica. Zrobiłem kanapki, założyłem trampki w kolorze nadziei i wsiadłem do pociągu. Plecak wypchany łakociami unosił się nad pośladkami, które jako jedyne nie miały okazji na dialog ze słońcem. Podążając aleją leśnych drzew, ramię w ramię, wreszcie poczułem ulgę. Od dziś zmienią się metody, ale cel pozostaje niezmienny - każdego dnia walczę o zapach miasta, w którym Cię poznałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz