czwartek, 11 lipca 2013

Rozdział 51

Jeszcze niedawno temu błogosławiłem czas od ósmej do szesnastej, bo oznaczał poczucie bezpieczeństwa, którym dzieliłem się po równo, na trzy części. Nastał jednak kres aury miłego powitania. Słowa z każdym dniem wierciły do krwi coraz większe dziury w wierze we własne możliwości i nowo narodzonej pewności siebie. Podenerwowanie było wyczuwalne przez cały czas. O szesnastej, jak co dzień, zabrałem swoje rzeczy, udając się do oazy spokoju, w której mogłem skutecznie walczyć ze zmęczeniem i nałogowym bólem głowy. Dziś już nie wstałem za pięć szósta – nastawiłem budzik o dwie godziny wcześniej niż zwykle. Chwilę później barwy nas znów znalazły się na wspólnej palecie. Na zachmurzonym niebie szukaliśmy wschodzącego słońca, które spóźniło się wobec dokładnie wyliczonych oczekiwań. Nie brakowało w nich ani krzty pewności. Rozczarowanie przyszło z czasem, a wraz z nim wyskoczyły z czaszek wątpliwości, które rozlały się na naszych twarzach, brudząc paletę barw myślami w kolorze dramatyzmu. Nim zmorzył nas sen, budzik został wyłączony, a nadzieje na spełnienie planu były niespokojne, choć nie powiedzieliśmy sobie o nich ani słowa.


Obudziłem się w epoce nowego porządku. Słońce zmierzało ku zenitowi, a ja podążyłem za zapachem prysznica. Zrobiłem kanapki, założyłem trampki w kolorze nadziei i wsiadłem do pociągu. Plecak wypchany łakociami unosił się nad pośladkami, które jako jedyne nie miały okazji na dialog ze słońcem. Podążając aleją leśnych drzew, ramię w ramię, wreszcie poczułem ulgę. Od dziś zmienią się metody, ale cel pozostaje niezmienny - każdego dnia walczę o zapach miasta, w którym Cię poznałem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz