poniedziałek, 28 października 2013

Magia chwili

Jestem.

Pewnie nie do końca, a jednak na moment. Popołudniówki w pracy przez kolejny jesienny weekend sprawiają, że na przełomie niedzieli i poniedziałku wpadam w anielską bezsenność. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie czekające mury uczelni, wołające mnie ciepłym, maminym głosem tuż przed wschodem słońca, którego można się tylko domyślać pod stertą chmur. Patrząc na swoje życie z perspektywy dwóch miesięcy, mógłbym powiedzieć, że umierałem i rodziłem się. Wciąż w kółko, ale do przodu, żadnego regresu (wyłączając pamięć). Okazało się, że boję się zmian i odległości, jeżeli chodzi o miłość, która, na szczęście, ugrzęzła w martwym geograficznym punkcie. Kocham całym sobą od dziewięciu miesięcy (jej!). Pękałem z dumy jak paw i wylewało się ze mnie, jak z balonu z wodą. Znalazłem swój kąt, który unosi ciężar kolejnych wspomnień, choć po drugiej stronie drzwi znalazła swoje miejsce dopiero jedna osoba. Zażyłem spontanicznej kąpieli we wrześniowym morzu, mimo że to dla mnie czas, w którym lata biegną szybciej niż zwykle. Wróciłem do czerni. Przez przypadek, ale świadomie. Dziś ten kolor na mnie nie jest już motywem aspołeczności i autoodtrącenia (chociaż wciąż chowam to, co jest pod niezbyt grubą powierzchnią), ale gustu. Staram się głębiej oddychać i wyluzować. To bardzo pomaga przy śpiewaniu. Wracając z prób, promienieję, wiedząc, że jednak da się coś jeszcze zmienić na lepsze. Jest mi dużo lżej. Nie tylko z tego powodu. Minął kolejny miesiąc z moim ciałem. Już nawet waga nie próbuje mnie oszukać. Dane do analizy: S, 30, 69. Ciekawe, jak u Ciebie. Nie, to nie jest ciekawość. Tak długo jeszcze nie tęskniłem. Śniły mi się wczoraj pierniki. Te spalone, te kruche, te w Twojej kuchni, te z Tobą.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz