Buty z nierozwiązanymi sznurowadłami rzuciłem pod wielką szafę, a strach zostawiłem na chodniku między czwartą a piątą przecznicą dalej. Usiadłszy po męsku na łóżku, roztapiam ostatnią kostkę czekolady z miętą w ustach, które pod koniec dnia straciły oratorski polot na rzecz języka oczu. Zresztą było tak cały dzień. Najpierw na te samej wysokości po drugiej stronie ulicy zaczepiły mój wzrok żółte kalosze, które kłóciły się z czernią całego stroju. Nie zdążyłem dobrze odwrócić głowy, a już kilkanaście sekund później zaatakowała mnie czerwień kobiecych trampek brodzących w deszczu. Z pewnością przeprawiły się one przez pole minowe morw, które w dzieciństwie były dla mnie źródłem witamin i pretekstem do integracji z nieco dalszymi sąsiadami.
Każdy dzień ma swój niepowtarzalny punkt kulminacyjny - dziś było nim zauroczenie w supermarkecie. Chodzi o sytuację niebagatelną przez sam fakt postępującej degrengolady i straszenia pociech słowami: nie biegnij do pana, bo cię pobije! Tym razem mama okazała się profesjonalistką - kobietą kochającą zawodowo. Pani ubrana w skromność i szczery uśmiech na wątłej i bladej twarzy pokazała dziecku, że długie i zielone to ogórek. Zaczęła oswajać kilkuletniego syna z maszyną w konsumenckim zoo, która służy do ważenia warzyw i owoców. Oboje nie przejmowali się ustawiającym się za nimi ogonem granatowych koszyków przeskakujących z ręki do ręki. Moją uwagę ostatecznie kupiła niepopularna reakcja - kobieta zatrzymała uciekające dziecko nie słowami nie biegaj!, ale zaczekaj na mnie, bo mam ochotę na pomidora i chciałabym go kupić.
Jak widać, codziennie mijam ludzi, którym warto by się było przyjrzeć bliżej i dłużej. Wbrew pozorom co dzień łączy nas bardzo wiele, choć nie zdajemy sobie z tego sprawy. Na przykład? To przypadki każą nam się dzielić wciąż tym samym słońcem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz