Zjadłem dziś obiad. Zobaczyłem pod osłoną nocy bydgoską wersję jednego z braci Mroczków. Nie znalazłem różnicy w pośpiechu. Doszedłem do ładu z książkami, które przyprowadziłem do prywatnej przestrzeni pięć tygodni temu. Mam czas na miłość. Przestraszyłem się nowoczesności, z której wyrosła nowa biblioteka. Znów najlepszym snem jest ten najkrótszy. Zmieniam baterie w odtwarzaczu jak rękawiczki. Nie dając pretekstów próchnicy, zjadłem Grześka bez polewy i wciąż walczę, by nie skoczyć do monopola oddalonego o pięć minut od moich potrzeb. Przynajmniej dziś ograniczam węglowodany. W dobrze znanej mi książce z przeszłości akademickiej znalazłem kartkę z numerem telefonu do dermatologa z województwa. Wciąż jestem w tyle z materiałami i przygotowaniami, ale nadrabiam straty czasowe, wykorzystując każdą niepotrzebną wolną chwilę. Wciąż nie mogę się nadziwić światu, a mój podziw dla tego, co ogarniam zmysłami, jest niezwyczajny. Za najważniejsze uważam to, że nic się nie zmieniło, a ja znowu patrzę i...widzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz