To był jeden z niewielu leniwych
i samotnych wieczorów. Czas w półmroku nocnej lampki, która rzuca cień na
wszystko, co udało mi się zgromadzić wokół siebie przez kilka chwil zamkniętych
w pół roku, nie więcej. Po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać, gdzie podział
się mój potencjał. Gdzie jest sarkazm, który jak dziecko tańczył pod rękę z
ironią, biegając dookoła stołu codzienności?...miałem sobie za złe, że napisałem
kilka tekstów, których nie dokończyłem, bo nie potrafiłem ukryć tego, o co
walczę, nie obnażając się. Nie potrafiłem niepochlebnie nazwać ludzi, którzy
mnie otaczają, choć i tak nie wiedzieliby, czytając moje słowa trzy razy
dziennie przez dwa tygodnie, że chodzi właśnie o nich.
Autorefleksja wynikła stąd, że
jakieś dwie godziny wcześniej ukręciłem masę na naleśniki i dopiero spostrzegłem ciasto w dalszym ciągu siedzące w bezruchu figury
woskowej w garnku między Marquezem a Zielonym Ołówkiem. Stos nieprzeczytanych
książek sugerował, że wstrzymałem się z produkcją wyobraźni, a moje literackie zacięcie w oczach zwolniło tempa,
coraz częściej odnajdując swoje miejsce w głębi brązowych źrenic, od których
odchodzą rzędy kurzych łapek wyrytych przez uśmiech.
Balony, butelki z wodą i kartki
papieru zawsze lokuję parami, czyli zachowuję symptomy harmonii w najbardziej intymnej przestrzeni. Mając pieluchę na tyłku, krzyczałem, że 15
to moja ulubiona liczba, ale dziś jest inaczej, teraz mam wzór na szczęśliwe
postrzeganie świata: (1+1), a potem są już tylko inne cywilizacje. Te ważne
mają na zdecydowanym, ale miękkim ramieniu znamię białego kruka. Reszta, choć w
twardej, przyciągającej uwagę oprawie i z wieloma zapisanymi stronami, wyblakła
od śniegu, którego konsystencję unicestwi wkrótce słońce niosące zmiany w
trybie życia.
Tak naprawdę zmieniło się to, że
zastanawiam się, czy umiem pisać, czy wciąż potrafię wyrażać, czy wciąż
potrafię zaskakiwać, czy dalej wyciskam uśmiech na jednej i drugiej twarzy.
Codzienność zaskoczyła marzyciela, jakby pierwszy kwietnia od dawna był wpisany
w każdy dzień roku. Przyziemność jest odczuwalna jak wilgotność powietrza przed
burzą. Chyba to nazywają dorosłym życiem - stan, w którym walka pomiędzy
obowiązkiem a nieśmiałym flirtem ze słońcem niepostrzeżenie tnącym monotonne
zachmurzenie panujące w pokoju jest trudniejsza niż definiowanie swoich uczuć.
Niedawno napisałem myśl, na którą
nareszcie potrafię spojrzeć jeszcze bardziej optymistycznie:
Mając wybór, wybieraj źle. Zapamiętasz tę lekcję do końca życia.
Mogąc wybierać między
codziennością a słońcem, nie muszę się już zastanawiać, co będzie dobre albo
lepsze. Teraz mnożę, dzieląc. Teraz wybór jest prostszy. Teraz jest więcej mnie
we mnie. Teraz słowo straciło swój urok na rzecz gestów. Teraz trudniej mi coś
zamknąć, bo coraz więcej się otwiera.
Tak naprawdę zmieniło się
wszystko, bo teraz jest inaczej, bo miłość to pierwiastek z dwóch.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz