wtorek, 30 kwietnia 2013

Nie od dziś, nie do jutra


Deszcz dzwoni o szyby, ale daleko mu do jesiennej odsłony. Wiosna sygnalizuje niepewność, brak stabilności i swój nierozbudzony potencjał. Kiedy zaczyna brzęczeć za oknem, nie sposób nie usłyszeć tego, co odzywa się w środku. Paradoksy pojawiają się wtedy, gdy zaczynamy biec; gdy nasze myśli zaczynają biec, nie zważając na to, że zostawiły metę daleko w tyle. Trzeba wyjść, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, kiedy zapomina się, że trawa jest nieśmiało zielona. Choć sennie i z przewagą dźwięku klawiszy aniżeli głosu, jest nadzieja. Myślę tak, bo nie ma sytuacji bez wyjścia - są tylko ludzie, którzy boją się odpowiedzialności za podjęte decyzje.

Wszedłem w nową rolę – jestem murarzem. Nie kimś innym, ale kolejną odsłoną siebie. Czasami idzie jak z płatka; zdarza się, że trzeba coś wyrównać, a za chwilę układam systematycznie cegły o tej samej wielkości, rosnąc w siłę. Jest też w każdej relacji moment, w którym trzeba się zmierzyć z betonem. Można przejść nad nim obojętnie, udając, że nic się nie dzieje; można też patrzeć, jak twardnieje, ale wtedy potrzeba silnego bodźca, żeby go skruszyć. Myślę, że będzie najpiękniej, jeżeli pozwolę mu wysychać, a w końcowej fazie zakreślę w nim kruchym patykiem (energicznie, choć z uśmiechem) to, co tylko zechcę. Wtedy, nawet przyglądając się deszczowi, będę czuł się bezpiecznie, bo przypomnę sobie, że zapisałem na nim to, co chciałem i chcieliśmy. Nie zmyje tego ani deszcz, ani czas.

Kiedy zadzwoni o szyby deszcz jesienny, przypomnę sobie, że trawa wciąż jest nieśmiało zielona. Ta, która wbija swoje źdźbła w nasze ręce. Ta sama, w którą wtulają się nasze dłonie. 

piątek, 19 kwietnia 2013

A ty?


Wykład był wyjątkowo niepiśmienny - prezentowanie metody, którą stosuje jedna osoba na sześćset. Ogólne rozluźnienie (zwane również psychofizycznym) rozlało się na skąpą ilość zajętych siedzeń. Im dalej od wyjścia, tym więcej lakieru do paznokci. W drugim rzędzie ja, a obok mnie on – gaduła; zwolennik PiS-u (pozostałe partie odpadają na starcie, więc nie ma dużego wyboru); maniak gier komputerowych; człowiek, który wciąż pyta, czy mam dziewczynę.

Nawet ja uważam za dziwne fakt, że tyle potrafię o nim powiedzieć. Nasłuchałem się wielu pustych i bezpodstawnych narzekań o tym, jak to nie można sobie z nim poradzić; jak to on wchodzi na głowę. Mój imiennik jest jedną z bardziej inteligentnych osób, jaką poznałem na gruncie pedagogiki. Chodzi oczywiście o mądrość życiową, nie tę zakutą, zdaną, zapitą i zapomnianą. Niewątpliwie chłopak należy do grona ludzi, którzy się wyróżniają. Nie znam osoby, która wygrałaby z Mateuszem, wchodząc z nim w dyskusję, dlatego nikt nie zadaje mu pytań, nikt nie jest go ciekawy. Nie jest stereotypowy ani byle jaki. Mimo wszystko jesteśmy zupełnie inni. 

Nie czuję się wyjątkowy, rozmawiając z nim. Zauważam jednak, że moja przychylność do jego osoby jest odbierana jako coś nienaturalnego. W starciu z ludzką powierzchownością pozostaje mi tylko uderzać głową o taflę wyszeptanych przez nich słów. Jaki jest Mateusz? Wykrzyczał mi wiele dissów na polityków; opowiada o wielokilometrowych wędrówkach (bardzo ważne – wędrówki, nie - piesze wycieczki); informuje o różnych rodzajach ptaków, które atakują jego balkon bez względu na porę roku; i, co najważniejsze, pozwala mi poznać to, co nieodkryte – siebie.

Na wykładzie, który większość osób przesłuchała lub przesiedziała (nie było innej możliwości), padły słowa na temat Dorosłych Dzieci Alkoholików i ich reakcji na drugiego człowieka. Nagle mój kompan czterdziestopięciominutowej chwili zapytał mnie: A ty wchodzisz z trudem w relacje?

Spojrzałem na niego. Zerknąłem na osoby prezentujące temat. Uciekłem wzrokiem za okno w poszukiwaniu nigdy niewypowiedzianej frazy, choć tak naprawdę byłem przekonany o tym, że pod tym względem wcale się nie różnimy. 

środa, 17 kwietnia 2013

Surowy w środku


Poznałem ją chwilę temu. Już teraz wiem, że to spotkanie nigdy się nie powtórzy. Zapadła mi w pamięć, bo to silna kobieta, która wypiera z siebie fakt, że coś jest niemożliwe. Nie wierzy w realizację wielkich planów, ale też nie lekceważy swoich myśli. Nie pozwala sobie na poczucie braku satysfakcji i nie wierzy w słowa „nie dam rady”. Renata - trzydziestoletnia wariatka, która codziennie goni swoje marzenia.

Usłyszałem o niej kilka słów. Pomyślałem, że jest artystką, bo kto może myśleć tak bardzo poza schematem, jak nie geniusz? Ona jest zupełnie inna. Chowa artyzm głęboko do kieszeni, starając się, by to, co robi, nie zostało nazwane sześcioliterowym słowem na sz. Mówi o sobie w sposób niespotykanie chaotyczny, nieskładny, nie potrafi się zareklamować. Wyrazy układa w prosty i kolokwialny rytm. Wygląda jak zbuntowana nastolatka, chociaż wciąż sprzeciwia się temu, co uważa za niesłuszne. Przykuła moją uwagę osobowością i dekalogiem lub nawet tuzinem zasad. W towarzystwie kilkudziesięciu osób była sobą - Renatą, która nie chce mówić, ale pokazywać i opowiadać, bo robi zdjęcia. 

Fotografia jest całym jej życiem, jej miłością. Dla niej potrafi zrezygnować ze stabilnego życia i udać się w podróż po Polsce, by spełnić swoje marzenie. Ona jest jedną z wielu Renat. Ja jestem jednym z wielu Mateuszów, a wciąż sobie wmawiam, że to jeszcze nie jest mój czas. 

niedziela, 14 kwietnia 2013

Życie w pigułce


Nigdy nie jestem bezrefleksyjny.
Rzadko słucham klasyki.
Czasami myślę o tych, którzy trafili do woskowego muzeum moich nadziei pokonanych przez czas.
Często zamykam się na klucz z dźwiękiem fortepianu.
Zawsze chciałbym sobie powtarzać, że czas mnie uczy pogody.

piątek, 12 kwietnia 2013

Niezauważony motyl


Ludzie-larwy to ci, którzy widzą w innych kogoś lepszego od siebie, opiewając ich osiągnięcia, pewność siebie i styl życia. Zazwyczaj chowają swoje talenty w kokonie niedomówień i po cichu marzą o tym, by kiedyś je spełnić. Nie wychylają się zza cienkiej powłoki niewidzialności i żyją z poczuciem braku, bo największym szczęściem jest dla nich sukces najbliższych. Ludzie-larwy nagradzają swoich przyjaciół epitetami, na które nie zasłużyli, bo sami nie do końca w siebie wierzą, doświadczając tylko palcem, a nie całym sobą.

Pewnego dnia dochodzi do sytuacji, w której człowiek-larwa, szarpany wątpliwościami na temat swoich umiejętności, musi wystąpić przed szereg przyjaźni. Przychodzi czas sprawdzenia się w nowym zadaniu, mając wsparcie kilkuletniej, bliskiej relacji. Człowiek-larwa trzęsie się z nerwów, pokasłuje w rytmie „zabierz mnie do domu”, no i nie może się skupić. Przyjaciel przygląda się z bliska i drży równie energicznie.

Nagle nadchodzi czas rozwiązania wielotygodniowych przygotowań. Człowiek-larwa nieśmiało zaczyna otwierać kokon i wypuszczać z niego profesjonalne i mądrze przemyślane zdania. Prowadzi dialog zwinnie i w sposób nad wyraz skromny, będąc dla rozmówcy partnerem, a nie pseudo-znawcą tematu. Wyciska z siebie nieznane dotąd emocje, jak gdyby miał zaraz ewoluować w pięknego owada. Nic  z tego, nie dochodzi do przemiany, choć przyjaciel siedzi z otwartymi ze zdziwienia ustami i nie wie, co ma powiedzieć. Reaguje wielkim uśmiechem, bo dziewicza dotąd maska człowieka-larwy zaciska mu w gardle przepływ pełnych zdań.

Po fazie zdumienia przyjaciele zostają przypadkowo połączeni w duet. To, to, to i to. Może tak, tak, tak i tak? Zróbmy to w ten sposób, powiedzmy o tym, zaznaczmy to. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo przyjaciel człowieka-larwy próbuje opanować tę dziedzinę od dawna. Nie chodzi jednak o niego, bo do głosu wyrywa się zamknięta, choć krucha powłoka postaci uwięzionej w kokonie. Wyrywa się i stawia odważnie kolejne kroki w stronę specjalistów, do których przyjaciel nie jest gotowy podejść, a nawet inicjuje wymianę kilku budujących słów. Oczy bardziej doświadczonej części duetu wciąż nie mogą uwierzyć, więc nie spuszczają wzroku z człowieka-larwy ani na chwilę.

Mimo wszystko po tylu odsłonach przyjaciel nie załamuje rąk, nie jest zazdrosny i nie czuje rywalizacji. Jest tylko trochę zawiedziony sobą, że przestał zauważać otwartymi oczami. Larwa już dawno temu wypełzła z kokonu, będąc motylem, który potrzebował tylko przestrzeni, by rozwinąć skrzydła.


Jestem z Ciebie dumny, M. 

czwartek, 11 kwietnia 2013

Decyzje malują życie


Wróciło Słońce. Zwróciłem na siebie uwagę blond bizneswoman, karykaturując piosenkę ZAZ. Nie wiem, o czym jest ten utwór, ale odważyłem się przekręcać kolejne frazy, które połączyły się w jeden obco brzmiący wyraz. Gdzie się podział strach przed publicznymi wystąpieniami? Nie znam nawet francuskiego, ale zrezygnowałem z szansy mówienia tym językiem. Chodnik podskakiwał razem ze mną z prawej nogi na lewą, choć obie są jednakowo ubrane. Nie na żółto, jak wszyscy; nie na czarno, jak bywało przez dwadzieścia lat; moje stopy opanowały zieleń.

Pobiegłem do sklepu, chwytając dzięki kciukowi jeden, drugi, trzeci produkt i dopiero po usłyszeniu ceny dowiedziałem się, że portfel utkwił na biurku. Pobiegłem czym prędzej po dokładnie wyliczony plik banknotów zarezerwowany na uregulowanie czynszu. Nie ma większej przyjemności z wydawania pieniędzy (z wyjątkiem robienia prezentów dla kogoś), które należą się gruboskórnemu właścicielowi mieszkania, jeśli ten łamie zasady umowy i nie dotrzymuje słowa, a na dodatek minął termin zapłaty.

Ostatnio jestem nazbyt kolorowy i na pierwszy rzut oka nie różnię się niczym od przeciętnego dwudziestodwulatka, bo teraz wszyscy chcą zwracać obcy wzrok ku sobie. Wyjątkowość tego stanu polega na tym, że zaczynam lubić siebie. To nic, że spodnie są granatowe. Chodzi o to, że są dopasowane, a to już zupełnie inna odwaga. Dziwnie się czuję, kiedy wzrok przechodnia, który do tej pory patrzył mi w oczy, ląduje z odległości kilku metrów na moich trampkach i wcale nie zamierza się podnieść, choć nasze ramiona właśnie się rozdzieliły. Chwilę później zastanawiam się, jak wrażenie wywołane butami wpłynie na kolor życia tego, kto minął mnie w codziennym pośpiechu. 

Kilka długich dni temu wybrałem się na spacer. Dwie dziewczyny, alkohol, scena i muzyka z telefonu. Taniec dookoła własnej osi w swetrze w paski do kolan i spiczastej czapie na głowie dał mi do zrozumienia, że wolność sama nie przyjdzie. Trzeba wyciągnąć rękę po to, co się chce. Z drugiej strony nie można czekać na akceptację. Poszliśmy po żelki, usiedliśmy na ławce zwróceni do siebie i patrzyliśmy, jak można być sobą. One też patrzyły.

Dziś uświadomiłem sobie, jak można zostać zapamiętanym, będąc jedynym facetem w historii kierunku. Poczułem nie tylko pierwsze mocniejsze promienie na twarzy, ale i entuzjazm podczas odwiedzin strasznie zapracowanej i niepunktualnej pani doktor. Choć minęło dwadzieścia minut regulaminowych czterdziestu pięciu, usłyszałem tylko:

Pan Mateusz? Jezus Maria, zaraz mam egzamin, niech pan przespaceruje się ze mną do sali i powie w czym rzecz! (…) Niech Pan przyjdzie w poniedziałek, ale niech Pan im powie, że jak nie mają zacięcia, to nie będą dobrymi  pedagogami, nigdy. Porozmawiamy, ale niech Pan już idzie!

Jeszcze nigdy nie poczułem tak bardzo przychylnego na sprawy studentów wykładowcy. Zbiegałem po schodach z wielkim uśmiechem, a mięśnie twarzy ledwie mieściły mi się między uszami, choć nie jestem znowu taki drobny, bo w końcu zacząłem jeść. W duchu powtarzałem sobie, że wybór spotkania z człowiekiem jest najlepszą decyzją, bez względu na to, czy zaskakuje tak, jak te pięć minut.

Dzień się dopiero zaczął, ale najbardziej wyjątkowym momentem była chwila zadumy na schodach do instytutu. Kilkadziesiąt kobiet oddychających tym samym powietrzem i grzejących się wewnątrz budynku, a za granicą drzwi ja – jeden jedyny, siedzący po turecku na schodach i szukający odpowiedzi na wszystkie wątpliwości. Słońce przyniosło nie gotowy plan, ale ulgę; wyryło wśród chmur drogi, na początku których są nadzieja i optymizm, co by się nie stało i jakiej decyzji bym nie podjął. W zamyśleniu przeszkodziła wiadomość od zaspanego nadawcy, ale uwielbiam każdą jego odsłonę.

Uśmiechnąłem się, patrząc, jak rozbudowuje się miasto. Nikt nie pyta, kiedy przejazd będzie możliwy. Nie ma masowych protestów. Wszyscy oczekują szczęśliwego rozwiązania, bez względu na to, kiedy ono nastąpi, bo czas nie ma żadnego znaczenia. I właśnie wtedy dotarło do mnie, że nie pozwolę na to, żeby życie mnie wybrało. To ja je wybieram. 

środa, 10 kwietnia 2013

Mądry człowiek po zdradzie


Są takie sytuacje, w których 1:1 dla Ciebie to za mało. Szukając odpowiedzi na pytanie: Skąd się biorą zdrady?, nie muszę organizować wyprawy na Księżyc, by ją odnaleźć. Wystarczy zrobić obrót ciała o 360 stopni, bo to zjawisko tak codzienne jak poranna kawa, dlatego jej nie piję. Ludzie to nie tylko kontakt bezpośredni, zwłaszcza w dobie komputeryzacji, a nic tak bardzo nie łączy jak suma doświadczeń i ból sączący się żywicą po kolejnych pniach wirtualnego świata. Nie mogłem nie usłyszeć krzyku, który niósł się kłębami fal dźwiękowych z samego jądra Internetu – forów dyskusyjnych.

Epoka kryzysu emocjonalnego jest dla mnie odpowiednią przestrzenią do wewnętrznego rozwoju. W tym miejscu kończą się zalety środowiska, w którym żyję. Bezbronny przed ludzkimi słabościami wiele razy zastanawiałem się, w czym tkwi przyczyna niewierności i, co ważniejsze, co decyduje o jej następstwach. Sam fakt, że człowiek cierpiący ucieka po odpowiedź do cyberprzestrzeni, świadczy o tym, że szczera rozmowa ma dziś charakter prehistoryczny, a drugi człowiek jest hermetycznie zamkniętym jojo w ręku Króla Pieniądza.

Warto zauważyć, że miażdżąca większość odpowiedzi na temat zdrady to spokój w głosie strony pokrzywdzonej i odpowiedź na pytanie: dlaczego wybaczyłam/em?, a nie szukanie usprawiedliwień przez tych, którzy tego dokonali (patetycznie, bo niewątpliwie zdrada jest sztuką). Dorośli zarzucają mi często, że nierzadko oceniam problemy w kategorii czarno-białe. Dzieciak nie przekona wzorcowego obywatela Polski urodzonego w latach 60. minionego stulecia, że są sprawy, w których trzeba mieć jaja, kiedy się ich nie ma i że trzeba potwierdzić ich obecność wśród płci uzbrojonej w nie biologicznie.

Dla: potomstwa, wspomnień, bezpieczeństwa. Przyczyny wybaczenia są podawane jak najlepsze życzenia składane ciurkiem na pięknie wyglądającej karcie najlepszej przyjaciółce, która nie wie nawet o tym, czy jesteśmy zdrowi. I tak oto dziecko będzie miało rodziców połączonych toksycznym dymem przeszłości, bo dziś i jutro dla nich nie istnieją; nie raz zajrzy do albumu ze zdziwieniem, że są w nim tylko zdjęcia z okresu niemowlęctwa i kilka z wczesnego dzieciństwa; nie będzie wracało do domu, w którym co wieczór pada o jedno słowo za dużo.

Naczelnym motywem decyzji zdradzonych jest strach przed samotnością. Powód wymieniany najczęściej, ale nic w tym dziwnego, skoro ludzie przewartościowali tak zwany dobry egoizm. Porażka, największy objaw słabości, brak sztandarowej odmiany szacunku – do samego siebie.

Przegrałem wiele razy, nie znając powodów. Poniosłem porażkę nie z trzecim elementem w tym łańcuchu, ale z moim wyobrażeniem o Nas. Nie byłem w stanie myśleć, nafaszerowany pięknymi słowami i dotykiem dłoni o zachodzie słońca nad rzeką, którą bez przerwy odwiedzają ludzie. Ten jeden gest zawiązał mi chustę na oczach węzłem nie do rozwiązania. Dałem się poprowadzić przez kolejne dni w barwach naiwnej ufności bycia ważnym. Niestety, już od dziecka widzę i słyszę to, czego nie powinienem. Szczęście wypłynęło przez oczy.


Kim byś nie był, zapamiętaj, że jedyną zdradą, jaką toleruję, jest zdradzanie swoich sekretów, pod warunkiem, że nie byle komu.

Zapamiętaj, że wolę być całym zdaniem niż jednym ze słów po przecinku. 

wtorek, 9 kwietnia 2013

Otwórz się przed sobą


Strach, wstyd, co ludzie powiedzą? – nasuwają mi się na myśl, kiedy zastanowię się nad współczesnym postrzeganiem wizyty u psychologa. Trochę to dziwne, bo to skądinąd lekarz, choć ten zawód jest postrzegany raczej jako podwórkowe donosicielstwo – wizja krwiożerczego sąsiada, który pamięta każdą wizytę i opowiada wokół o wszystkich usłyszanych problemach z rozróżnieniem trudności Iksa i orientacji seksualnej Igreka.

Zawsze sobie powtarzam, że mam szczęście do ludzi. Nie inaczej – zainspirowało mnie doświadczenie. Mieszkając ze studentem psychologii, zgodziłem się na badania, które zajęły kilka godzin z mojego tygodniowego grafiku. Pomogłem mu zaliczyć przedmiot, z drugiej strony była to inna forma poznania. Ba!, właśnie wtedy tak naprawdę się poznaliśmy. Najważniejsze było rzecz jasna to, żebym wyepitetował siebie. Chodziło mi o werbalne wyrażenie tego, co siedzi mi w głowie. Nie od poprzedniego dnia, nie od roku wstecz, ale od zawsze. Mimo że moje zaufanie do kolegi było strasznie ograniczone (adekwatnie do empatii, która ulegała w nim rozkładowi od dziecka), zrobiłem to dla siebie, bo, jak mówi na mój temat jeden z punktów,:

Jest niewrażliwy na krytykę ze strony innych i raczej nie bierze sobie do serca tego, co mówią i sądzą o nim inni.

Wbrew pozorom nie jest to łatwe, jeżeli chce się poznać prawdę o sobie na podstawie gotowych arkuszy i obserwacji, przy jednoczesnym niezdradzaniu wszystkiego. Nie da się. Wyższy pułap odwagi osiągnąłem po dwóch głębszych łykach wody, bo pytania rzucane na twarz rozpalały rumieńce i oblewały zimnym potem. Dzieciństwo, seks, fobie, rodzina. Pytania-rzeki w jednozdaniowej odpowiedzi. Nawet prawda usłyszana w jednej chwili z własnych ust brzmi inaczej niż ta sama, ale układana przez lata w głowie. Są jednak i takie informacje, które na drodze indukcji podkopują dotychczasowe mniemanie o sobie:

Jest raczej przystosowany, choć może mieć problemy z zadaniami, jakie stawia przed nim dorosłość.

Mimo wszystko nie zaliczyłbym do przyczyn powyższej konkluzji duszy nieśmiertelnego dziecka, unikania czapki zimą i jedzenia słodyczy na śniadanie. W walce z okresem 18+ jestem zahartowany, w końcu to już piąty rok pojedynku z właściwościami upływającego czasu. Najbardziej urzekło mnie to, że kilka kartek papieru w ręku całkiem inteligentnego faceta potrafi potwierdzić:

Posiada zróżnicowaną osobowość, w zależności od osób i sytuacji reaguje w inny sposób.

Nie śmiem twierdzić, że jest to coś odkrywczego. Prawdziwe Problemy zaczynają się chyba w miejscu, w którym traktujemy człowieka jako człowieka, a nie jako A i B; kiedy nie zauważamy różnic; kiedy nie dostosowujemy się do sytuacji, a pozwalamy upływać czasowi, mocno stąpając po utartym schemacie NO PEOPLE.

Co do tego? Jestem konserwatywny w działaniu, brakuje mi zmysłu przywódczego i przejawiam niekonwencjonalne schematy myślenia. A raczej nie wiadomo, bo badania, na których się opieram, mimo że są rzetelne, dotyczą mnie sprzed dwóch lat. Trudno uchwycić źródło zmian, bo ich przewodnikiem jest ewolucja. Rewolucja pozostaje dla tych, którzy bardzo chcą, ale nie wiedzą, czy wystarczy im siły, by walczyć z własnym „ja” na papierze i wobec kilkuset pytań. 

Jednego jestem pewien, dlatego, że to czuję, wiem i daję temu wyraz w momentach o nietuzinkowym znaczeniu:

Może być kłótliwy i w szczególnych sytuacjach naginać zasady, by walczyć o coś ważnego. 

piątek, 5 kwietnia 2013

Uśmiech ma dwa końce


To był jeden z niewielu leniwych i samotnych wieczorów. Czas w półmroku nocnej lampki, która rzuca cień na wszystko, co udało mi się zgromadzić wokół siebie przez kilka chwil zamkniętych w pół roku, nie więcej. Po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać, gdzie podział się mój potencjał. Gdzie jest sarkazm, który jak dziecko tańczył pod rękę z ironią, biegając dookoła stołu codzienności?...miałem sobie za złe, że napisałem kilka tekstów, których nie dokończyłem, bo nie potrafiłem ukryć tego, o co walczę, nie obnażając się. Nie potrafiłem niepochlebnie nazwać ludzi, którzy mnie otaczają, choć i tak nie wiedzieliby, czytając moje słowa trzy razy dziennie przez dwa tygodnie, że chodzi właśnie o nich.

Autorefleksja wynikła stąd, że jakieś dwie godziny wcześniej ukręciłem masę na naleśniki i dopiero spostrzegłem ciasto w dalszym ciągu siedzące w bezruchu figury woskowej w garnku między Marquezem a Zielonym Ołówkiem. Stos nieprzeczytanych książek sugerował, że wstrzymałem się z produkcją wyobraźni, a moje literackie zacięcie w oczach zwolniło tempa, coraz częściej odnajdując swoje miejsce w głębi brązowych źrenic, od których odchodzą rzędy kurzych łapek wyrytych przez uśmiech.

Balony, butelki z wodą i kartki papieru zawsze lokuję parami, czyli zachowuję symptomy harmonii w najbardziej intymnej przestrzeni. Mając pieluchę na tyłku, krzyczałem, że 15 to moja ulubiona liczba, ale dziś jest inaczej, teraz mam wzór na szczęśliwe postrzeganie świata: (1+1), a potem są już tylko inne cywilizacje. Te ważne mają na zdecydowanym, ale miękkim ramieniu znamię białego kruka. Reszta, choć w twardej, przyciągającej uwagę oprawie i z wieloma zapisanymi stronami, wyblakła od śniegu, którego konsystencję unicestwi wkrótce słońce niosące zmiany w trybie życia.

Tak naprawdę zmieniło się to, że zastanawiam się, czy umiem pisać, czy wciąż potrafię wyrażać, czy wciąż potrafię zaskakiwać, czy dalej wyciskam uśmiech na jednej i drugiej twarzy. Codzienność zaskoczyła marzyciela, jakby pierwszy kwietnia od dawna był wpisany w każdy dzień roku. Przyziemność jest odczuwalna jak wilgotność powietrza przed burzą. Chyba to nazywają dorosłym życiem - stan, w którym walka pomiędzy obowiązkiem a nieśmiałym flirtem ze słońcem niepostrzeżenie tnącym monotonne zachmurzenie panujące w pokoju jest trudniejsza niż definiowanie swoich uczuć.

Niedawno napisałem myśl, na którą nareszcie potrafię spojrzeć jeszcze bardziej optymistycznie:

Mając wybór, wybieraj źle. Zapamiętasz tę lekcję do końca życia.

Mogąc wybierać między codziennością a słońcem, nie muszę się już zastanawiać, co będzie dobre albo lepsze. Teraz mnożę, dzieląc. Teraz wybór jest prostszy. Teraz jest więcej mnie we mnie. Teraz słowo straciło swój urok na rzecz gestów. Teraz trudniej mi coś zamknąć, bo coraz więcej się otwiera.

Tak naprawdę zmieniło się wszystko, bo teraz jest inaczej, bo miłość to pierwiastek z dwóch. 

wtorek, 2 kwietnia 2013

Okładka zawodzi


Okładka pierwsza

Wizyta w salonie fryzjerskim, ale to nie będzie rozprawa na temat estetyki, piękna ani gustu.

Ona: Kiedy był pan ostatnio u fryzjera?
M: Yyyy…
Ona: Przed świętami?
M: No właśnie nie
Ona: Ja pytam o Boże Narodzenie.
M: o.O, …nie, między jednymi a drugimi.

Kobieta w rozczapierzonych (bo „rozczapirzone” jest tylko na kursie migowego) rudych włosach z tipsami, które miały problem przedrzeć się przez pole minowe moich rozanielonych szatynowych kępków okrywających czaszkę, zasłynęła czymś jeszcze niż tylko opuchniętym od ironii językiem.

Ona: Do góry główka
Ona: Na dół główka
Ona: W bok łepek
Psiapsióła Onej: I jak w sobotę?
Ona: A nic ciekawego. Wypłata była. To najważniejsze

Skoro mamona jest w życiu priorytetem, zacząłem się o siebie bać, bo obawiałem się, że moja głowa jest jedną z wielu głów poddanych czynnościom pozbawionych pasji. Siedziałem w niedużej odległości od lustra, jednak wystarczającej do tego, żeby nic nie widzieć, bo przede mną leżały okulary odseparowane od właściwości: nawyciągnięcieręki. Kilka dziwnych ruchów dłonią pod jeszcze bardziej dziwnym kątem, ustalanie spójności wyglądu mojej lewej i prawej półkuli i poszukiwanie symetrii, a w głowie jedna myśl: w czapce też mogę chodzić. Nawet, jeśli jej nienawidzę.

Czas założyć okulary, ale najpierw zdjęcie magicznej peleryny z tułowia. I nagle…kobieta robi to tak ostrożnie, jakby ucięte kosmyki miały splunąć na mnie kwasem nienawiści za to, że pozwoliłem im odejść. Okulary są już na nosie. Nie do wiary! Wyglądam jak człowiek. Ta fryzjerka dokonała jeszcze czegoś - zmusiła mnie do rozmowy, a to jest tak trudne, że prawie niemożliwe.


Okładka wtóra

On: Przepraszam (…) przepraszam (…) gdzie jest (…)
On: Dzień dobry, Panu. Pomoże mi Pan znaleźć ulicę?
M: A o jaką chodzi?
On: A jest Pan z Żywca? To znaczy, ja jestem z Żywca, jest Pan z Bydgoszczy?
M: Spokojnie, spokojnie. No nie do końca, ale o jaką ulicę Panu chodzi?
On: S*#(^&go
M: Jaką?
On: Sobińskiego
M: A! Sobieskiego. Musi się Pan odwrócić i iść…
On: A to nie
Ruch na chodniku
On: Przepraszam Pana, przepraszam Pana!

I tak wyszedłem na idiotę przed samym sobą. Chcąc udzielić pomocy, mężczyzna dalej zaczął czegoś szukać, tym razem u innego „pana”, więc na pewno nie brakowało mu ludzkiej życzliwości. Pierwsze wrażenie? Wyobrażenie o jego potrzebie? Wyobrażenie o moim altruizmie? Tego nie wiem, na pewno źle go oceniłem.


Okładka ostatnia

Na zdjęciu mała wyposażona kuchnia, z której można wejść do jednych z dwojga drzwi. Minimieszkanie w jednym pomieszczeniu? Nie można się nie spotkać i nie zobaczyć! W dodatku atrakcyjna cena posłużyła za przynętę…na mnie.

No tak, okolica boska, mnóstwo miejsca do biegania, może w końcu poszedłbym do kina, bo miałbym blisko. Kuchnia okazała się kuchnią nie dla jednej, a pięciu osób. Małe centrum dowodzenia, w którym muszą się stykać ludzkie egzystencje niemające przed sobą tajemnic, bo grubość ścian przefiltrowałaby nawet muzykę buczącą w słuchawkach. Pokój marzeń okazał się ciasną klitką, w której łóżko wygodnie, ale niegodnie prezentuje się od ściany do ściany, na dodatek przeciwległych. Biurko pomieściłoby tylko segregator, a to zdecydowanie za mało. Szafa zbyt mała na zdobycze łowieckie. Milion schodów na górę, pół miliona w dół, bo z powrotem nigdy się ich nie liczy, więc liczba stopni w drugą stronę wydaje się mniejsza. Nie mógłbym tam oddychać. Jak kwiat bez słońca…tak ja bez okna, bo jego też w pokoju nie było. Rzeczywistość – marzenia 1:0


Okładka nie bez znaczenia

Internet jest niesprawdzony, pierwsze wrażenie naznacza. Nie ma złotego środka dla wyobrażeń i tego, co i jakie jest naprawdę. Nie jestem pewien, czy można uniknąć wartościowania, ale można być bardziej ostrożnym, czego doświadczyłem na własnej skórze – skórze ocenianego:

Myślałam, że jesteś głupi.

Wbrew pozorom bardzo cenię tę osobę, bo z jednej strony przyznała się do błędu, mimo że na korytarzu uczelni mijaliśmy się przez 3 lata. Z drugiej strony to człowiek, który jest daleki od uznawania powszechnego mniemania za jedyny i ostateczny, co klaruje się w momencie poznania. By zmieniła zdanie, wystarczył jeden projekt – wspólna idea, cel, zaangażowanie, rozmowa.

Wszystko ma jakąś okładkę. Ważne, by nie zatrzymać wzroku tylko na niej, a dotrzeć przynajmniej do pierwszej strony. 

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Tragikomediodramat


2 dni wcześniej, z okazji Wielkiego Piątku, który dla M jest najzwyklejszym dniem tygodnia, ale nie dla Z, chociaż o Wielkim Piątku mówi tylko w Wielki Piątek, padła sugestia, by nie przeklinać z okazji Wielkiego Piątku. Wielka sprawa!

Permanentna cisza budzącego się dnia na pierwszym planie
Odgłosy walki w tle

M: Złaź! Ała!
M: AaAaAaAa!

S zostawia ślad na udzie M.
Drzwi się otwierają, a przed nimi stoi rozwścieczona postać.

Z: Przestańcie się bić chociaż w te święta!

Z: Chodźcie na śniadanie.
90 sekund później
Z: Przyjdziecie na to śniadanie?!
90 sekund później
Z: Śniadanie na stole!!!

Wszyscy siedzą przy stole.
Telewizor wypuszcza kadry o handlu dziwkami na serbskim targu.

TV: Szesnastka czy trzydziestka?
TV: Nie wiem,  nie chciałbym kupować nieletniej.
TV: To zależy od tego, czy ona chce ciebie.
St: Iksiński powinien sobie kupić kobitę, a nie motor! Haha!
Z: Myślę, żeby zająć się jedzeniem, a nie telewizją. Przecież są święta.

St nie posłuchał.

Z: No, macie po kawałku jajka. Wszystkiego najlepszego

Pozostałe życzenia milkną na starcie artykulacji, brakuje bezpośredniego kontaktu, nie dochodzi do dotyku, liczba spojrzeń w oczy: zero.

Z: A może żurek?
S: przecież wiesz, że nigdy nie jem.

S: Dlaczego ta kiełbasa jest taka twarda?
Z: Bo nie ma prawdziwej.
St: Posprzedawali maszyny do robienia wędlin, to trzeba kupować.
S: Zaraz mi się nóż stępi.

Z: A może szynkę?
St: No, nałóż mi.
M: Nie, dziękuję.

Po chwili

S: A mnie nie zapytasz?
Z: A chcesz?
S: Nie! Haha!

Z: M, idź do kuchni i przynieś duży nóż, bo nie mam czym kroić.

Z: Jak ty się ubrałeś? Tę koszulę trzeba wyprasować.
M: Przecież Ci mówiłem, że dobrze by było, gdybyś przejechał żelazkiem.
S: No i co z tego!?

M założył T-shirt, krótkie spodenki i skarpetki nie do pary, więc nikt się nie doczepił, bo nie było czego prasować.

10 minut później

M: Dziękuję.

Odchodząc od stołu, zabrał talerz.
S pojawił się w drugim pokoju pięć minut po M.
10 minut później przy stole siedział tylko St, bo stamtąd jest blisko do telewizora.
M przechodzi ukradkiem przez kuchnię.

Z: M, idź do pokoju i przynieś to, co nie może stać na stole. Zaraz będzie kawa.

St rusza się sprzed telewizora. Wciąż jest głodny, więc spacer zajmuje mu tylko chwilkę.

St: We wtorek po pracy przywieź do domu x i y i zrób X i Y.
S: No

Niespodziewanie do drugiego pokoju wchodzi Z. To oznacza tylko chęć spełnienia interesu Z.

Z: Jedziemy?
M: Dlaczego patrzysz na mnie?
Z: S wyjeżdża. St jedzie do siebie, więc zostawimy go po drodze i pojedziemy do B.
M: To kiedy chcesz jechać?
Z: Teraz, tylko się ubiorę.
M: Ok, jeszcze chwilę popiszę.

W oddali słychać rozmowę Z i St; krzątanina kuchenna; daleko do obietnic wyjazdu za 5 minut, choć to M jest kierowcą. W święta nie trzeba dotrzymywać słowa i szanować czyjegoś czasu.
St dalej ogląda tv, niesmacznie komentując wydarzenia, i czeka z półpełnym żołądkiem na miłą świąteczną obsługę w pełnym wymiarze godzin.
Z kroi ciasto w kuchni. Zastanawia się, kiedy pójdzie do kościoła, czy obejrzy film ze zwierzętami i w co się ubierze do B.
S w drugim pokoju gra na play station i zajada czekoladę, chociaż ciasto powoli wychodzi z blach. W sumie zaraz wyjeżdża, więc naprawdę wszystko mu jedno.
M w drugim pokoju siedzi przy komputerze, pisze, słucha muzyki i wierci się na krześle z tęsknoty, patrząc na nierozpakowaną walizkę.