poniedziałek, 31 grudnia 2012

Jutro też będzie dziś


Teraźniejszość jest efektem przeszłości. To, co jest teraz, tworzy podstawy przyszłości. Najważniejsze jest tu i teraz, dziś. A dziś jest każdego dnia. Za miesiąc też wstaniemy i powiemy: jest dziś

Chciałoby się powiedzieć: chwytaj dzień. Zawsze uważałem, że zdanie składające się z dwóch wyrazów nie może być hasłem przewodnim życia. Przyszedł jednak moment, kiedy i ja musiałem się zastanowić, co Horacy chciał mi powiedzieć i co oznaczają poszczególne słowa. 

Dzień to nie czas od ściągnięcia piżamy do jej włożenia; to nie czas od wschodu do zachodu słońca. Dzień jest tym uczuciem, kiedy zrobiłeś wszystko, co mogłeś, a mimo to na jutro zostawiłeś sobie jeszcze więcej. 

Pojawia się pytanie: jak go schwytać? 

Tego dnia słowa co masz zrobić jutro, zrób dziś nabierają nowego znaczenia, bo połowa Polaków, o godzinie 7 rano pierwszego dnia stycznia, nie będzie mogła ruszyć nawet palcem albo jeszcze nie skończy się bawić. 

Wziąłem prysznic, jak co rano, śpiewając do zdarcia gardła. Włożyłem te same, za duże na mnie, dresy, zaparzyłem jedną z siedmiu rodzajów herbat, które czekają z niecierpliwością na swoją kolej. Słucham tej samej muzyki, inspirując przechodniów, którzy musieli słuchać akurat Lany Del Rey, kiedy myłem okna. Patrzyli, ale nie rozumieli. Wsiadłem na rower, który codziennie na mnie zerka, choć się nie porusza. Wyciągnąłem z szafy zepsutą walizkę, której używalność sięga ponad pół roku wstecz. Czas ją wyrzucić. Nie można się przyzwyczajać do czegoś, co było dobre kiedyś. Przygotowałem żelazko i deskę do prasowania, żeby na dzisiejszy wieczór odkurzyć i wyprasować z dawna nienoszoną, całkiem dobrą koszulę. Cieszą mnie SMS-y wysyłane do i otrzymane od tych samych osób, co zwykle. Pliki do wydruku wrzuciłem na prostokątnego pendrive'a, którego używam co najmniej od roku. A do lodówki nie zaglądam, bo tam nawet światła już nie ma. Wolę podnieść wieko kuferka dobrobytu, w którym schowały się ciastka i cukierki. Na szafce nocnej leżą nieprzeczytane książki obok tych, którym oddałem swój czas w zamian za ich mądrość. Nie będę żałował tego, że kładłem się o 5:30, a wstałem o 10, bo gdybym nie dokończył, gdybym zaborczo uznał, że sen jest ważniejszy od mojej ciekawości, działałbym wbrew sobie. 

A sylwester? To naprawdę nie ma znaczenia, gdzie go spędzisz. Przykład? Ona i Ja, mój pokój. Ten rok był tak udany dla nas obojga, że wpadłem na pomysł, by rzygać tęczą (skoro to hasło też poznałem w tym roku!). W moim przypadku ten pomysł nie jest rzuconym na wiatr: będzie tak fajnie, że ho, ho, miejmy innych gdzieś, nie istnieje nikt poza nami. Nie, dosłownie!
Wczorajsze zakupy w reprezentatywnym sklepie jednej z sieci spożywczych okraszonej symbolem owada, którego wiek liczy się kropkami na jego grzbiecie, mnie zainspirowały. Staliśmy przy alkoholach chwilę, może trochę dłużej. Jedna, druga, trzecia para. Czysta, czysta, czysta. Nuda! My przynajmniej wyszliśmy stamtąd nieziemsko zadowoleni! 

Przepis na rzyganie tęczą:

czerwony - wódka o smaku żurawiny + spaghetti
pomarańczowy - wódka o smaku mandarynki + szarlotka
żółty - wódka o smaku cytryny i gruszki
zielony - wódka limonkowa
niebieski - kolor banderoli na gazowanym napoju + kolor balonów
fioletowy - kolor paczki czipsów + okładka Zachcianek (skoro już będziemy pić w literatkach, to może uda się zorganizować spotkanie literackie?)

A co się potem z nami stanie? Mam tylko nadzieję, że będziemy działać zgodnie z przepisem i wszystko się uda!



To właśnie znaczy chwytaj dzień! Człowiek ma codziennie szansę na szczęście; codziennie może zmienić życie, nie zmieniając go; pokochaj to, do czego się przyzwyczaiłeś, ale angażuj się coraz bardziej i nie oszczędzaj. Chwytaj chwile, ucz siebie szczęścia, pokaż innym, że każdy dzień jest najważniejszy. 

sobota, 29 grudnia 2012

"By każdy dzień znaczenia więcej miał"

   




   Kilkadziesiąt litrów zielonej herbaty; nieprzespane noce tylko po to, by obejrzeć wschód słońca; kilka reklamacji, bo buty nie wytrzymały presji ciekawości świata; 10 kilogramów mniej; powrót do pasji z wczesnego dzieciństwa, która wtedy była całym życiem; porzucenie wymarzonego kierunku studiów; odnalezienie siebie; prasowanie koszul w końcu przestało być życiową udręką; jeszcze bardziej muzyka; walka z dziekanatem; obrona pracy licencjackiej w trampkach; Ludzie, którzy są i których pamiętam, bo każdy coś po sobie pozostawił albo wciąż coś daje do zrozumienia. 


   To reprezentatywny bilans mijającego roku. Strach pomyśleć, ile szczęścia będzie mi dane odczuć od momentu przekroczenia magicznej (dla wielu) granicy 1 stycznia, skoro lista mieści już ponad pięćdziesiąt myślników. Myślę, że to będzie strasznie trudne, ale tylko z jednego powodu - cierpliwość wymyka się z nawiasu, w którym ją uwięziłem. Ona chce coraz więcej, coraz szybciej, coraz bardziej intensywnie. Istnienie tego bloga zależy tylko od Ludzi, którzy mnie inspirują, którzy są obok i których spotkałem w Bydgoszczy w mniej lub bardziej przypadkowych okolicznościach. I, oczywiście, od tych, którzy dopiero będą. 


Myślę, że to również odpowiedni moment na ten wiersz, pisany przeze mnie w dziewiętnastą noc listopada.


Poznawczy maraton czasu 

Już czas
zdjąć płaszcz,
który zasłania werandę duszy
i
zacerować dziurawe skarpety
obnażające korzec słabości.

To czas,
by zdjąć buty,
rozwiązując najbardziej zagorzałe piórka na świecie,
które zawsze chodzą parami.

Czas
wyprasować niepokorną koszulę
i
postawić spodnie na kant,
żeby nie dać poznać po sobie
wszystkojedności.

Czas
włożyć rękawiczki,
by ukryć krótszą niż zwykle płytkę paznokcia
po nieprzespanej nocy
z ręką pod mokrą poduszką.

Czas
umyć zęby,
by nikt nie zobaczył,
jak biel zmienia kolor w pochodny jej odcień,
odrzucając skupioną uwagę,
z którą nie może się mierzyć żadne inne pragnienie.

Czas
pozbyć się włosów,
które przyrosły od ucha do ucha w kształcie jednej z samogłosek,
by wprowadzić pozory świeżości
do myśli bezosobowych quasi-rozmówców.


Czas
zmienić kolor oczu,
by porzucić niewygodne przyzwyczajenia
i
spojrzeć na świat jeszcze raz.

Najwyższy czas
ubrać się w prawdę,
pościelić przeszłość
i
złamać klucz w drzwiach,
które ukrywają bezradność haftowaną, co noc, sztucznym pedantyzmem.

Dziś czas,
by wyjść i wrócić nazajutrz
z bilansem osobistych porażek
utopionych w kąpieli.

Już czas
otworzyć okno
i
serce 
na nieznane Nowe


czwartek, 13 grudnia 2012

List do Świętego M.


Szanowny Święty Mikołaju,

Mam na imię Mateusz, mam 22 lata i 87 dni, niestety nie zdołam podzielić godziny na drobne. W każdym razie pragnę Ci zaznaczyć, że mój list będzie trącił Oskarem. Ty wiesz, o kogo chodzi. W sumie nawet ja mam swoją ciocię Różę, która mi kazała do Ciebie napisać, choć nie wierzę w Ciebie ani Twoją brodę.

Nie będę prosił o nową mamę, bo przecież nikt nie ma takiej, która wysyła pocztą karton ciastek do dużego miasta, która grozi teleportacją zimowej czapki i która cztery dni z rzędu zarzeka się, że zrobi przelew, choć wcale tego nie robi.
Nie będę prosił o brata, bo nikt nie ma takiego, który dzieli swoją radość na kilkoro, który skacze do oczu, kiedy humor mu na to pozwoli i takiego, który beknie przy stole, zostawiając brudny talerz przed czyimś nosem.
Nie będę prosił o Przyjaciela, bo nie ma takiego, z którym można na Wigilię pić wysokoprocentowe wino i zagryzać je skrzydełkami z KFC, a na deser zjeść górę słodyczy za dwie dychy.
Nie będę prosił o Bliźniaka, bo nie ma takiego, który ogarniałby kogoś innego, nie ogarniając siebie, z którym można by było sypać się śniegiem wśród ludzi tak, jakby nie było nikogo wokół i takiego, który mierzy wzrokiem te same pośladki, co jego jednojajowy odpowiednik.
Nie będę prosił o pieniądze, bo przecież żyję.
Nie będę prosił o zdrowie, bo na razie mi towarzyszy, a odebrać mogę je sobie sam, chodząc z gołą głową, kiedy język przymarza do szyby.
Nie będę prosił o ubranie, bo przecież nie masz pojęcia, gdzie się ubieram.
Nie będę prosił o nowe, wypasione słuchawki, choć świat muzyki stracił swoją intymność.
Nie będę prosił o kalendarz Pawlikowskiej na przyszły rok, bo, póki co, są ludzie, którzy darzą mnie dobrym słowem.
Nie będę prosił o wycieraczkę do pokoju, bo muszę nauczyć się sam, że buty zostawia się w korytarzu.
Nie będę prosił o górę słodyczy, bo kupuję je, kiedy tylko zechcę.
Nie będę prosił o kolejną płytę, która uzupełniłaby od połowy pusty stojak, bo mój gust wciąż się zmienia.
Nie będę prosił o książki, bo te same trafiają w moje ręce, nawet jeżeli muszę stanąć na palcach, by je sięgnąć.
Nie będę prosił o samochód, bo, mimo obrzydliwego mrozu, pięknie jest się poślizgnąć na oczach zdezorientowanych przechodniów.

Nie będę prosił o parę zakochanych we mnie źrenic, bo skończy się czekanie, a ja nie docenię tego gestu, sugerując, że mechanicznie skróciłeś życie mojej samotności.


Święty Mikołaju, dziś sobie odpocznij. Spełniaj marzenia innych dzieci.

Całusy,
Mateusz

sobota, 24 listopada 2012

Za horyzontem zwyczajności


Chowam się w oknie, które konformistycznie ulega totalitaryzmowi kolorowych rolet usiłujących sprawić dobre wrażenie, bo zaczęło brakować powietrza. Nie mam pojęcia, jak przełamać powszechne myślenie o poprawności życia. Dojrzałem dostatecznie dawno, by powiedzieć: ja tak nie chcę. Nie będę żył z dnia na dzień, nie uda mi się zamiar myślenia przyszłościowego. Samotność utożsamiam z poznaniem swoich potrzeb i określeniem siebie, doskonaleniem swoich mankamentów wynikających z charakteru i próbą odpowiedzi na pytanie, za którym rogiem mam stać, by nie przegapić życiowej szansy. Wbrew pozorom to czekanie będzie miało charakter niezwykle intensywny. Ten stan, kiedy czuję, że w pokoju nie ma żadnej innej istoty, a ja znów leżę na przewygodnym materacu i pałaszuję kolejną paczkę ciastek zapijaną zieloną herbatą i podsycaną światłem z niebieskiej lampki nocnej, oznacza jedno – zakumpluj się z samym sobą, będzie Ci łatwiej przyjąć z dawna wyczekiwanego Gościa.

Przeglądając się w twarzach osób spotkanych przypadkiem na ulicach miasta, widzę pozornie obcego mi człowieka. Zakompleksiony introwertyk, który uciekał wzrokiem i słowem od większości nastolatków, dziś jest świadomym siebie mężczyzną. Świadomym swych wad, ale także wierzącym. Jako że nadzieja jest słabsza od wiary, wierzę w siłę marzeń i lepszą połowę siebie. Nie przestałem jednak bać się ludzi. Recz w tym, że Oni o tym nie wiedzą, bo moja głowa unosi dumę bycia sobą i radość życia. Wierzę, że jedną z najpiękniejszą chwil jest moment, kiedy wychodzisz z ciepłego, nierobiącego krzywdy i niezawstydzającego cię pokoju, by móc ujrzeć czyjś uśmiech. Jestem dzięki zwykłym ludziom, przez nich znam swoją wartość, życie poznaję razem z nimi, a mimo nich uczę się siebie, kiedy zataczam koło i wracam do równie ciepłego i zamkniętego pięciokąta, w którym żyję po godzinach.

                Jestem, choć się nie wyróżniam. Słucham, choć boję się odezwać. Patrzę, choć często uciekam wzrokiem. Czuję, choć nie zawsze się uśmiecham. Zamykam się w sobie, choć jestem bardzo otwarty na dłonie pełne serdeczności.

                Tam, gdzie nie prowadzi droga przez siedem gór, a siedmiomilowe buty boją się zbliżyć, nie udało mi się być kochanym. Wykształcenie zdobyłem niezadowalającymi półśrodkami, ludzie odeszli, bo nie potrafiłem, bo fobie zablokowały stawy, dzięki którym mógłbym się zbliżyć. Czas zmazał ślady mojego istnienia, choć ja wciąż pamiętam chwile, kiedy chciałem być. Strach jest złodziejem odwagi i mordercą pewności siebie.

                Rok temu wylałem jak rzeka. Wpuściłem powietrze do wszystkich zespołów komórkowo-naczyniowo-tkankowych. To niezaplanowane zrządzenie losu do dziś, każdego dnia, pozwala odpowiadać mi na pytanie: czego chcesz? Pragnień jest wiele, marzenia rodzą się z każdym kolejnym spojrzeniem na świat. Bez względu na to, czy filtrem, przez który przepuszczam moje myśli, jest niebo, chodnik, kubek gorącej herbaty czy człowiek, mają one zawsze charakter niekontrolowany.

                Co to znaczy być sobą? Dla mnie odpowiedź na to pytanie już zawsze będzie oznaczać jedno – stan, kiedy rozumie cię w pełni tylko jedna osoba. Stabilizacja jest nie dla mnie, nie dziś. Szukam, więc zmieniam. Oglądam, wącham, dotykam. Odkrywam, doświadczam, poznaję. Wychodzę, porzucam teraźniejszość, jestem wolny, kocham. A co najważniejsze, moje przeobrażenie można ująć jednym zdaniem: zagubienie pomogło mi się odnaleźć. 

poniedziałek, 19 listopada 2012

Jak to jest być mną?

Jesienna opowieść ze środka nocy 18 listopada


Weekend na półmetku, a już mogę śmiało powiedzieć, że jest dobry. Wyszedłem z łóżka w rozpiętym płaszczu i koszuli rozerwanej wzdłuż wertykalnej granicy guzików, a dwie doby wcześniej słaniałem się na nogach. Igram ze zdrowiem. Zimowe mrozy potrafię przetrwać bez czapki, gdy stuprocentowa zawartość śniegu wisi w powietrzu.  Ludzie odważnie odchylają głowę do tyłu, bo jak tak można?. Lubię czuć świat każdym, nawet najmniejszym, zakończeniem nerwowym mojego siedemdziesięciopięciokilogramowego i stuosiemdziesięciotrzycentymetrowego ciała. Może nie wyglądam, ale w ostatniej kolejności w moim zwyczajnym dniu, bo w święta pilnuje mnie mama, odhaczam jedzenie. Muszę mieć wodę i słodycze, to przede wszystkim, a resztę miejsca zajmują Ludzie, muzyka i film – oczywiście dramat. Depresyjną naturę również mógłbym sobie wpisać w kartotekę – zaraz za ironią, sarkazmem i czarnym humorem.

Jest sobie taka Ania. Bardzo ją lubię. Gdybyśmy nie mieli innych rodziców, pewnie powiedziałbym: masz większe cycki, ale musisz zostać moim Bliźniakiem, bo żadne z nas nie będzie się uśmiechało. Kruszyna, kurdupel, Mała Dama. To ona nauczyła mnie, żeby się piąć i piąć, ale właśnie dziś zwątpiłem, dziś się coś skończyło. Na ściance wspinaczkowej, o której gaworzę, skończyły nam się trasy, skończył się świat. Ze ścianką jest jak z dzieciństwem i dorosłością – najpierw, jak w dzieciństwie, chodzisz, jak chcesz i gdzie chcesz. Przychodzi jednak moment, kiedy ktoś narzuca Ci role i idziesz wytyczonym wcześniej szlakiem jednego koloru, który obrało już wielu nieudanych, smutnych ludzi. To oczywiście dorosłość, dlatego jestem Dzieciakiem.

Dzisiejsza rozmowa dała mi tyle dobrego, że mógłbym nie spać przez kolejną dobę. Słowa brzmią tak patetycznie jak te umieszczone na ostatniej stronie mojej ulubionej książki. Oskar i Pani Róża jest dla mnie najpiękniejszym dziecięcym pamiętnikiem z Bogiem w tle, w którego nagminnie wątpię. Choć mam tę książkę na wyciągnięcie ręki każdego dnia, czytam ją tylko w autobusie, bo to właśnie tam dochodzi do największych konfrontacji "ja" z moimi marzeniami, zbłąkanymi myślami, niewylanymi łzami i niewyartykułowanymi słowami. Samochodem też nie pogardzę. Rondo Jagiellonów – moje ulubione. Dziś ryczałem wraz z silnikiem chyba z 10 minut, zanim nomady i zombie zaczęły uciekać przed życiem, chowając się na grzbiecie koni mechanicznych i zagłuszając muzyką okropny bezdech samotności, ustępując mi miejsce na lewym pasie. Lewa strona – bliżej serca, nie wypada mi, jako mi, jej nie lubić.

Nie bywam szaleńczo zakochany, ale powinno się do mnie kilami przywiązywać cierpliwość. A serce to nie tylko wybujała symbolika i niepoprawny emocjonalnie narząd. Serce to ja. Chociaż z konsensusem między nim a zawartością mózgoczaszki nie będę walczył. Nie chodzę w tym samym kierunku, nie patrzę na to, co największe, mnie nie „wypada”, kupuję tzw. odzież angielską (pewnie i tak nosili ją Polacy), a mój pokój nie jest standardowym czworokątem. Jedno się nie zmienia – zawsze będę przemierzał życie w przeciwną stronę. Nie na przekór, różnice zauważam dopiero wtedy, gdy porównuję.

Nikt inny mnie nie zastąpi, nawet, jeżeli krzywdzę, bo jestem powodem wielu uśmiechów i kilku łez (Ja, autor: Ja). Czasem, jak dopadnie mnie lepsze "ja", jestem z siebie dumny, że potrafię być sobą, że potrafię powiedzieć NIE, a czasem wykazuję skłonności do walki, chociaż nigdy rycerzem nie byłem. W przedstawieniach zazwyczaj odgrywałem rolę pastucha, a raz miałem na imię Józef i byłem z kobietą, lol. Za 10h jadę na koncert, więc wypadałoby iść spać, no, bo tak – śpiewam, piszę wiersze i zwerbalizowałem psychodeliczne, heteroseksualne opowiadanie. Tak, tak, dobre sobie.


Mam 22 lata. Błędy są moim hymnem narodowym. 

poniedziałek, 12 listopada 2012

Żyć to uciekać



Znów można spotkać mnie na mieście ze słuchawkami w uszach, w kapturze, który nakłania przechodniów do słów masz ognia?, przy kopaniu liści, obijaniu się o place zabaw, które już chyba ze mnie wyrosły i patrzeniu w niebo. Kolejny raz wtapiam się w miejską kulturę, bo kilometr tutaj to jak krok na wsi. W sumie ja nie o tym, ale ilekroć tu wchodzę, zastanawiam się, dlaczego zrobiło się pusto. Zabrakło człowieka-anonima, z którym połączyłoby mnie choć 5 minut.

Dzisiejszy przypadek mógłby być nie lada wyzwaniem dla psychologa. Z ironią i serio - alkohol sprawia, że życie mogłoby skończyć się za chwilę. Jest tak dobrze, że nic więcej nie trzeba. Ciekawe co robił Ramapithecus zanim uzyskał 35-37 litrów alkoholu z żyta. Może wtedy małpa zaczęłaby mówić szybciej, bo niewątpliwie język staje się superwykwalifikowanym narzędziem oratorskim.

Idąc dobrze mi znanym chodnikiem, który raz, jak menisk, jest wypukły, a raz wklęsły, usłyszałem bełkot mężczyzny koło czterdziestki obijającego się o krwawą czerwień cegły, która spłodziła okoliczne kamienice. Taki widok nie dziwi, choć muszę przyznać, że, jak na ledwo stąpającego po ziemi, właściciel granatowej kurtki okazał się bardzo rozmowny. Unosząc się na fali chłodnego powietrza, manewrowałem między czterokołowcami, by dostać się na drugą stronę ulicy. Z tego miejsca było już blisko do bezpośredniego spotkania z człowiekiem, który róg Świętojańskiej i Kościuszki uczynił zielonogórską estradą. Jednoosobowy konkurs piosenki rosyjskiej jednak się nie udał, bo publiczność zamknęła się w samochodach, domach i okolicznych sklepach.

Jest jednak jeden fakt - pan z alkoholem, który tańczył walca z jego hemoglobiną, dał mi do myślenia bardziej niż wykwalifikowana kadra nauczycielska na uniwersytecie.

Chwiejąc się na jednej nodze, właściciel granatowej kurtki próbował złapać klamkę do alkoholowego eldorado. Nic z tego. Przerwałem tę śmieszno-żałosną scenę, kurtyna opadła, koncert został odwołany, a wszystko przez wiatr wywołany moją osobą.

Nadeszła pora epilogu, którego nikt się nie spodziewał, a jego autor nie będzie nawet o tym pamiętał. Dopiero teraz uświadamiam sobie, co powiedziałem, ale chyba to ma sens, ja nie uciekam...?


Pan: Zabijesz mnie.
Ja: Chciałbyś.




środa, 30 maja 2012

Oczami serca







     Polski malarz, fotografik, pisarz, dramaturg i filozof - w te role w swoim życiu wcielił się Witkacy. Pośród filozoficzno-lingwistycznej papki, jaką zaserwował od czasów swoich pierwszych powieści i dramatów, znalazłem coś dla siebie. Kilka słów - przeczytane, zapisane w pamięci i zachowane. Ta historia będzie dowodem na to, że

                                        ludzka fantazja nie jest w stanie objąć szczęścia.

     41 godzin bez snu i myślisz: nie pójdę tam, w końcu zrobię coś dla siebie. Czas goni, przecież będzie mnóstwo ludzi, nawet nie zauważą, że Cię nie ma. Budzisz się i wiesz, że to będzie ciężki, ale i dobry dzień, bo przypominasz sobie o kimś, dla kogo tam idziesz. Ośmiolatek zgodził się przyjść, ale najpierw zapytał a Pan będzie? Zmiana decyzji nastąpiła w ciągu kilku sekund, bo ile można wisieć na słuchawce. 
     
     Pojawiłem się 2h później i już żałuję, że nie zjawiłem się na czas, bo zajęcia teatralne spodobały mu się najbardziej. Co robił, z kim, co widział, co dotknął, na co zareagował uśmiechem i krzykiem, w którym momencie rozmawiał z kolegą, kiedy patrzył w ścianę, co pomógł zrobić, w czym się sprawdził (...) Nie dowiem się tego, bo uciekło mi 120 minut z jego krótkiego życia. Skoro 5h wystarczy, by unosić się wśród chmur, jestem w stanie powiedzieć, że niemożliwe nie istnieje. 

     Czułem się jak: niezbędnik, którego potrzebuje dziecko, by zmagać się z życiem; niewidzialna asekuracja, którą się przede wszystkim czuje; ramię - nie do wypłakania i przytulenia, ale do noszenia bluzy i małego plecaka w chłopięcym, granatowym kolorze; najlepszy restaurator, który wyciągnie kanapkę lub napój na jedno, ciche zawołanie: chcę...!; emocjonalna gąbka, wchłaniająca uczucia w każdej postaci - dostałem...! mam...! co mam zrobić z...? boli mnie...

     Zapytano mnie dziś: skąd masz dla niego tyle cierpliwości? A ja odpowiedziałem:  bo jest jak ja - idzie pod prąd we wszystkich kierunkach. To dziecko się wyróżnia - jest sobą zawsze bez względu na etykietę, nikt nie odebrał mu spontaniczności, nie boi się słów, o czym świadczy chociażby dzisiejsze: było za gorąco i się porzygał! W ogrodzie botanicznym jako jedyny odmówił degustacji świeżego pyłku kwiatowego, a sam zapach kwiatów skwitował krótkim: ale śmierdzi!

     30 maja 2012 roku eksplodowała z wielkim, naocznym hukiem nasza świadomość i pewność siebie nawzajem. Chodziłem za nim krok w krok, on niejednokrotnie się buntował, ale wystarczyło mu pokazać, że jestem i nagle zmieniało się wszystko. Kij wyniesiony z ogrodu wrzuciliśmy do plastikowego kontenera przy drodze, a znaleziony na chodniku patyczek od lodów z napisem Nestle trafił na trawnik, bo okazało się, że jednak nie wymienimy go w sklepie. Zielony żelek w kształcie gąsienicy oraz kanapka z serem i szynką to kolejne prezenty od niego, następny dowód na to, że JA, a nie inni, bo wcale nie byliśmy sami. Dał mi też spróbować sok w kartoniku o smaku jabłka i truskawki przy użyciu słomki, choć napój był tak mały, że uderzająco proporcjonalny do jego dłoni.

     Przegraliśmy 0:4, ale jego ja chcę z Panem! nie uczyniło ze mnie pokonanego, bo to Kuba mnie wybrał do dwuosobowej drużyny piłkarskiej, w której walczyliśmy plastikową piłką i joystick'ami, prowadząc nasze roboty. Ja! ja! ja! - chyba chłopiec przepoczwarza się na moich oczach, bo jeszcze nigdy dotąd nie zdarzyło mu się być tak aktywnym ochotnikiem zabaw. Ze łzami w oczach słuchałem i patrzyłem, jak czyta informację zamieszczoną nad stawem w ogrodzie botanicznym, kiedy inne dzieci bały się to zrobić. Rewelacyjnie czyta!

    Próbowaliśmy dziś chodzić na szczudłach z klocków, do których przyczepiony był sznurek. Ta lekcja nauczyła nas determinacji i wiary w siebie. Kilka potknięć, przewrotów, ale wstajemy, czyścimy spodnie i próbujemy dalej. Czułem się jak tato, który uczy dziecko chodzić i napędza go słowami, że do mety już niedaleko. Chłopiec dotrwał, dumnie przekroczył granicę, nie zrezygnował, choć naprawdę było ciężko. Podobnie ze skakanką, bo tego też chciałem go "na szybko" nauczyć, ale się nie poddał. Wzrost Kuby pokazuje mi, jak trudno odnaleźć się w świecie za dużym o kilka rozmiarów. 

     Czas egzaminu nadszedł. Kuba był przez jeden dzień studentem i poznał, jaką wartość ma ciężka praca. Nie wszystko się udało, ale jestem z niego dumny, bo z zadań z matematyki potrafi zrezygnować z łatwością i poddać się bez walki. Trochę martwił się podsumowaniem dnia, ale zapewniałem, że będzie dobrze, dlatego posłałem chłopca na pierwszy ogień. Nie byłem świadomy stresu, jaki towarzyszył mi podczas pobytu ośmiolatka w jednej sali z, tym razem prawdziwym, wykładowcą. 

    Wyszedł... moje 180 cm utrudnia komunikację, więc uklęknąłem przed nim. Wybiegł uradowany, bo zdał egzaminy na same celujące, choć w rzeczywistości zdał go przed dziećmi, przede mną i przed samym sobą na wiele więcej. Po szczęśliwym zakończeniu zapytał mnie: jak będę studentem, to będę uczył dzieci? Musiałem przemyśleć odpowiedź, by nie zniechęcić go do uczelni wyższych, bo ciągle podkreśla, że chce być śmieciarzem. Nie, Kuba, gdy będziesz studentem, na pewno będziesz mógł pomagać, tak jak ja Tobie. Zazwyczaj dzieci mają natychmiastowe odpowiedzi na reakcje dorosłych. Kuba zamilkł, nie dlatego, że zaczął snuć refleksje, ale dlatego, że potraktował te słowa z szacunkiem. 

     Za to naszej spontaniczności zabrakło szacunku dla uczelnianych trawników. NIETYKALNI. RAZEM MOGĄ WSZYSTKO - to hasło brzęczy w uszach i bije po oczach. Staliśmy się na dłuższą chwilę parą szczęśliwych chuliganów, którzy dewastowali wszystko to, co znalazło się pod ich nogami. Chciałbym, by maluch miał dzień dziecka każdego dnia. (Jednocześnie muszę stwierdzić, że wychowywanie małego człowieka nie jest trudne, po prostu dorośli nie potrafią postawić dziecka na pierwszym miejscu każdego dnia w kalendarzu swojego życia.) Nagle byliśmy bliżej niż blisko - zastąpiłem karuzelę i helikopter. Czułem wszystkie żebra chłopca, który zaufał, że go nie puszczę, choć wirowaliśmy w zawrotnym tempie. Potem Kuba nazywał mnie barankiem, kiedy ścigałem się z jego równolatkami, mając go na plecach. Zdarłem moje ulubione trampki, ale nie oddam ich na gwarancję. Nie po tym, co wydarzyło się dzisiaj. 

      Chciałem być dla niego wszystkim w tym szczególnym dniu. Na pewno ja dałem z siebie wszystko, to wystarczy. Udowodniłem też coś sobie i innym - najpiękniejsze chwile to te, kiedy chcesz wywołać uśmiech na twarzy drugiego człowieka, a już bez wątpienia dziecka. Spełniałem każdą zachciankę chłopca z nadzieją, że pozna smak innej strony życia, w której może być każdym i w której spełniają się marzenia dnia codziennego, bo te nie zawsze oznaczają milion dolarów i wakacje na Barbadosie.

     Poczułem dziś wyjątkową symbiozę z dzieckiem i trudno mi uwierzyć, że zobaczę go jeszcze 3 razy. Piękne było to, że moja akceptacja wszystkich jego kaprysów budziła uśmiech na twarzach innych dzieci i pozostałych wolontariuszy. Szczere, półokrągłe linie stworzone z ust za bycie sobą i jednocześnie Kimś dla ośmiolatka sprawiły, że zmęczenie nie miało szansy namalować się na mojej twarzy. 

     Nie wierzę, że słowa mam swojego Pana, pocałunek w kark, oparcie brody o rękę w autobusie powrotnym i trzy delikatne uderzenia w lewe kolano to tylko puste gesty z jego strony. 

     Najwspanialsze jest to, że jesteśmy sobą, nie udajemy relacji, która nas łączy, a nad tym unosi się uczucie nieziemskiej swobody. Nauczyłem się nie przekreślać ludzi i walczyć o nich - to ja się podporządkowuję pod Mojego ośmiolatka, bo w każdej "znajomości" niezbędny jest kompromis. 

Kocham nas za to, że jesteśmy
Nieidealni.

poniedziałek, 28 maja 2012

O ironię za dużo



 - w takich momentach jak ten mam ochotę Cię zasztyletować bez słowa wyjaśnień i zakopać pod blokiem, w którym mieszkam. A potem histerycznie Cię odkopywać całą noc, by nad ranem odnaleźć Twoje ciało i razem obejrzeć wschód słońca...

sobota, 19 maja 2012

Gorzka prawda




    Wczoraj, siedząc na ławce obok niej, zrozumiałem, że prawda jest najważniejsza. Właśnie przypomniałem sobie słowa (o nich później), które wpadły mi do głowy spontanicznie, ale mają smak pomelo, jeżeli nie obierze się go z białej warstwy. Już wiem, dlaczego coś ma gorzki, a nie kwaśny smak. Ten drugi wykrzywia nam twarz we wszystkie strony i wyciągamy z tego naukę, a smak tytułowej prawdy nie sprawia nic - gryziemy, mówimy ble i kierujemy do przełyku, bo boimy się wypluć. 

    Prawda jest towarem leżącym w koszu pod białą, drewnianą ladą w sklepie za czasów Gierka, ale nie jest na sprzedaż. (Tak, odkąd piszę licencjat, wszystko kojarzy mi się ze stanem wojennym.) Boimy się mówić, ale wykrztuszamy z siebie kolejne sylaby; ogryzamy paznokcie ze strachu przed spotkaniem, aż w końcu zostawiamy palce w spokoju; zastanawiamy się pół dnia, czy jednak wyjść z domu i w końcu przekraczamy próg. To wersja dla ambitnych. Reszta się nie zastanawia, bo po co. Gromadzimy ludzi wokół siebie, żeby zapełnić pustkę. Współczesny młody człowiek jest jak Pani Dalloway - wiecznie wydająca przyjęcia, by zapełnić nimi ciszę. To raz. Z drugiej strony prawda nikogo nie interesuje, nikt o nią nie pyta, bo potrafi być bolesna. To lęk przed prawdziwym obliczem drugiego człowieka. 

    Walczę z tym, bo otaczają mnie ludzie, którzy sami zapętlają się w swojej nie-prawdzie. Nie twierdzę, że sam jestem tak idealny jak stworzony przeze mnie wizerunek. Ostatnio mam w sobie mnóstwo samozaparcia, odkrywam siebie na nowo, dojrzewa we mnie instynkt lidera, przewodnika, mentora, więc to najlepszy moment, by powiedzieć sobie: Czas na zmiany, Mateuszu. 

    Wcale nie zapomniałem o wyrazach, które obiecałem zacytować. Ktoś, gdzieś, kiedyś powiedział mi, że powtarzanie swoich słów to szczyt egoizmu i pychy, ale skoro ja sam się na nich uczę, to może warto?

    Z prawdą jest jak z polskim podziemiem - wszyscy wiedzą, że jest, ale nikt jej nie widzi

czwartek, 17 maja 2012

To będzie krótki manifest człowieczeństwa. Złamię zasadę tytułu i fotografii, bo, jak zawsze, słowa mają największe znaczenie, ale w tym przypadku chyba największe. Nie, to nie powtórzenie. Filolog polski wie, że nic więcej ponad przyrostek naj- nie ma.

Nie boli - nie żyjesz
Nie masz wątpliwości - nie jesteś człowiekiem

niedziela, 29 kwietnia 2012

Społeczne panopticum




    Przypadek przerywa milczenie. Od października widzę przez okno market jednej z sieci spożywczych. Nie myślałem, że sklep może mnie zaskoczyć. Raczej nie on, a to, co porusza się między jego półkami. Po raz kolejny człowiek staje się głównym bohaterem moich rozmyślań. Tym razem zupełnie mi obcy. Do tej pory nie wiem, czy wzniosłem się na wyższy pułap świadomości. Czułem inność na najwyższym poziomie.

    Czym jest kolejka w sklepie? Wkurzający konsumencki korek, w którym nerwy biorą górę. Poza tym, jeżeli nikomu się nie śpieszy, nie zwracamy uwagi na ludzi w nim stojących. Przychodzi jednak taki dzień, w którym to Ty zostajesz zauważony na 10 minut przed zamknięciem i czujesz się wyjątkowo.

    Kobieta w beżowym sweterku, płowych włosach i granatowych spodniach stała przede mną z koszykiem w ręku. Oglądała się dookoła, jakby czegoś szukała. Obiektem Jej poszukiwań okazałem się...ja. Pani odwróciła się i zaczęła mówić do mnie - faceta z twarzą w barwach radości pomieszanej ze zmęczeniem, który przyszedł po paczkę chipsów, garść białych winogron, jogurt i serek homogenizowany na kolację.

- O, myślałam, że to mój przyjaciel Jurek. Nasza przyjaźń zaczęła się w Ogrodzie Botanicznym. Bo nasza uczelnia ma swój ogród. Zaimponowało mu, że nie przychodzę tam bezmyślnie. Poznaliśmy się, gdy odróżniłam drzewo kasztana jadalnego.

    Zarumieniłem się, bo kobieta (około 50-tki) mówiła tylko do mnie, choć w kolejce było mnóstwo osób. Nie wiedziałem, co powiedzieć, choć miałem na końcu języka: Tak, wiem, byłem w tym ogrodzie dziś z moją przyjaciółką. Ma na imię Magda.

- Kupiłam swoje ulubione lody. Pozwoliłam sobie na nie, choć noszę spodnie na gumkę.

  Spojrzałem, ale nie wierzyłem. Wciąż wzrok Pani tkwił w moich oczach. Oczach niedowierzania, zdumienia, lekkiego przerażenia. Kobieta wyjęła z koszyka papier toaletowy, konserwę rybną, lody na patyku firmy Grand i jeszcze dwie inne rzeczy, ale nie zdążyłem się przyjrzeć, choć nie trwało to krótko.

- Przepraszam, czy mogłabym za każdy produkt zapłacić kartą osobno? Ja znam swój PIN, ale nie wiem, ile mam pieniędzy, bo nie mogę sprawdzić. 

- Jak można nie wiedzieć, ile ma się pieniędzy? - odezwał się przedstawiciel zniecierpliwionego tłumu czekający na swoją kolej.
 
- Naprawdę nie wiem, ile mam pieniędzy. Za 2 tygodnie będę widziała się z Czesią. Jadę na działkę, a tam muszę mieć gotówkę, bo nie można tam płacić kartą, prawda?. Nie mam pieniędzy na karcie, bo miałam urodziny i byłam w restauracji. Tam pewnie jest już końcówka, więc chciałabym za wszystko zapłacić osobno, a resztę ewentualnie dopłacić gotówką. 

I tak terminal wydał 5 paragonów. Za papier toaletowy, konserwę, 2 rzeczy, których nie zapamiętałem i loda na patyku. Ekspedientka zachowała pozory profesjonalizmu tylko na chwilę. Nie mogła się nie zgodzić - klient nasz Pan, ale kilka sekund później odwróciła się do podskakującego ze zdenerwowania tłumu, umieszczając palec serdeczny prawej ręki na skroni po tej samej stronie ciała.

- Dziękuję Pani za cierpliwość i Panu też (słowa skierowane do mnie), ale naprawdę nie wiedziałam, czy mam tyle pieniędzy. 

   Wtedy wykrztusiłem z siebie jedyne słowa podczas jej obecności: Nie ma za co, do widzenia.

   Ekspedientka, chcąc pokazać, że to nie jej wina, zaczęła kasować moje produkty z prędkością wiatru, śmiejąc się szyderczo od ucha do ucha, myśląc, że zobaczy na mojej twarzy zrozumienie. Gorzko się zawiodła. Moje chmurne brwi miały ochotę wbić ją w obrotowe krzesło, na którym siedziała. 

   Pani - bohater wzięła torbę z zakupami i zawróciła. Postanowiła otworzyć swojego ulubionego loda już w sklepie. Upadł na blat, ale dumnie go podniosła i zdarła opakowanie.

   Kobieta nie zmieniała wyrazu twarzy, przez cały czas był tak samo serdeczny. Nie miała pojęcia, że stoi za Nią ktoś, kto Ją rozumie. Czułem się dobrze, że stoję tuż obok, bo oddzielałem Ją od podirytowanego tłumu i kąśliwych uwag.

  Inność - nigdy nie zostanie zaakceptowana. Ludzie śpieszą się każdego dnia, nie przyglądając się drugiemu człowiekowi. Czas wyznacza rytm życia. Jesteśmy uzależnieni od wszystkiego, ale nie najważniejszego - od istnienia, którego serce bije naprawdę blisko.

  Nie zastanawiałem się ani przez chwilę, czy ta Pani cierpi na chorobę umysłową czy ekshibicjonizm emocjonalny opanowała do perfekcji, ale szczerze się uśmiechała i wiem, że moje uważne milczenie sprawiło jej wiele radości, choć tylko kiwałem głową.


W takich chwilach jestem dumny z tego, że jestem człowiekiem.


Dla siebie 6h na dobę


        Nie noszę sukienek, ale mam dużo na głowie. Skoro jutro też będzie dziś, napiszę dziś. 


środa, 25 kwietnia 2012

Historie z przypadku

  

      Nie przestałem się uczyć.
    Wciąż jakość pokonuje jedną ręką ilość, która zaczęła niebezpiecznie zadamawiać się w sercach przechodniów. Jednak nie wśród nich. Są tacy jak ja - zdarzają się im samotne wieczory, chociaż nie są sami; mają prawie wszystko, chociaż zabrakło tego najważniejszego; mniej lub bardziej odważnie starają się być sobą; mają swoje pasje, chociaż nie można by było pogodzić ich w jednej osobie. Są - ze mną, dla mnie, dla siebie, za nic.
      Łzy szczęścia spadły wieczorem pod płaczącą wierzbą.
      Minuty w powietrzu, godziny w samochodzie. 
      Spacer, który zawrócił bieg wydarzeń.


Nawet pierwsze litery ich imion mówią, że je mam.  

M. A. M.  Szczęście

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Pamięciowy minimalizm



Kocham ją za...


kolor fioletowy
słabą głowę
walkę o każdy gram szczęścia
słoniową pamięć
deserek o smaku czekoladowym firmy Jana
lęk przed niespodziankami
chorobę lokomocyjną
słuchanie muzyki na głośnikach a nie słuchawkach
roślinne abstrakcje na parapecie
McDonald’s
tulipany
kanapki na uczelnię
skromność
bycie henrykową Nikolą
uzależnienie od Chirurgów i Prywatnej praktyki
przysyłanie linków, których nie chce mi się otwierać
sesje – letnie i zimowe
jogging
kubek, z którego jeszcze nie piję, choć minęło już 17 miesięcy
korektę moich wypocin
mojość
wciąż ten sam adres
to, że jest, choć nie zawsze jest
teatr i kabanosy
opowieści o swojej rodzinie
marnowanie ze mną czasu
naukę życia
zrozumienie bez słów
krople w oczach
rozmazany makijaż
częstego fryzjera
tarzanie się w liściach nad Brdą
Most Szczęścia
filologię polską
paniczny strach przed cyganami
brak parasola w deszczu
długie SMS-y
3. maja
Służące
chęć bycia lepszym człowiekiem
jesteś dobrym człowiekiem
miłość do słońca i okulary na pół twarzy
pokrewieństwo dusz
podobieństwo życiowych dróg
dowcipy
uśmiech
moje okulary
kamienie nerkowe
marcepanowego cukierka z wesela
to, że zmieniła moje życie
Przyjaźń

*od Niej: za naukę tańca na trzy

sobota, 21 kwietnia 2012

Lubię, kiedy...





     O 4 lało jak z cebra, godzinę później na niebie trwał wyścig błyskawic, które dopingował pewnie sam Zeus. A teraz? Jest przyjemnie. Wyszedłem bez płaszcza czy kurtki. Pierwszy raz w sezonie. Lubię robić zakupy sam:

1) najpierw wchodzę do cukierni po ciasto czekoladowe. Zjadam je najczęściej widelcem - nawyk wyniesiony z domu. Mama miała różne pomysły, a ja jestem przychylny najbardziej wysublimowanym  abstrakcjom. Mógłbym je zjeść nawet scyzorykiem. 

2) potem kupuję chleb. Pani tnie go w jednakowe kawałki na maszynie, która zabija serdeczne dzień dobry uradowanego klienta.

3) czas na różne rodzaje wędlin. Kobieta, niespełna trzydziestoletnia, nauczyła się mówić w kółko słowa i co jeszcze? i co jeszcze? i na tym polega sukces jej komunikacji. 

4) na samym końcu kroczę po brukselkę - warzywo jak groszek, tylko zmutowane i z liśćmi, pęczek rzodkiewki oraz młode ziemniaki i koperek. Spóźniłem się o 7 minut, więc nie będzie warzywnej uczty. 

   To mój rytuał. Wracam z równie wysoko podniesioną głową. Zbliżam się do tych samych drzwi, wyciągam klucze, które przypominają mi nieustannie o dwóch kobietach, otwieram je, sprawdzam skrzynkę na listy, czekam, aż winda zjedzie na dół. I znów bujam w obłokach, całe 8 pięter nad ziemią. 

Lubię ten moment, kiedy odbieram życie całym sobą, bo zwalniam po kolejnym niełatwym, choć bogatym w doświadczenia tygodniu. Spacer zajmuje mi niecałe 10 minut, ale czasami najtrudniej jest pokonać najkrótszy dystans. 



piątek, 20 kwietnia 2012

Beznadziejny, czyli bez nadziei



    Wszystko jest na swoim miejscu. Koszula zaplątana w spodnie, książka, której nie mogę dokończyć, na parapecie, wycinanki w nieładzie na łóżku. Nie jedna garść kartek na zakurzonym stoliku, zaproszenie ukradzione z radia, biało-czerwona folia po wagonie chusteczek. Okruchy tostów z szynką na talerzu, na dnie kubka resztki gorącej czekolady, której nie zdołałem wymieszać. W zakładkach niespotykana dotąd obcość, okno jakby bardziej zamknięte niż zwykle. Drzwi otwarte, ale brakuje klucza. Nie ma dokąd uciec, bo to Ty jesteś powodem wycofania się. Obowiązki na piśmie, a w głosie cisza. Pięść gniecie czystą kartkę, bo i tak nie zostanie zapisana.


- Wierzy pani w cuda?
- Dziś nie

czwartek, 19 kwietnia 2012

Sens w kolorze blond

    


   Krople zatrzymane na płaszczu, mokre okulary, deszcz we włosach. Wróciłem niechroniony przed żywiołem. Nie miało to jednak znaczenia, bo 38 minut wcześniej zakończyła się historia, której długo nie zapomnę, więcej - chciałbym, żeby powtórzyła się w tym samym gronie. Poznałem pięciolatka, przed którym ugięły mi się kolana, a serce zabiło w rytmie niewyobrażalnego zadowolenia. Na godzinę skryłem się Pod Tęczowym Parasolem i było mi tam naprawdę dobrze.
    
    W dzieciach tkwi siła dorosłych. Nie wiem, co takiego w sobie mam, że zasługuję na uwagę małego człowieka. Chodzi chyba o to, by po prostu być

    Kolejna nieprzespana noc i podkrążone oczy, które z obojętnością patrzyły na pochmurne niebo, dały o sobie znać. Musiałem wstać, bo ktoś na mnie liczył i czekał. Projekt, misja, zadanie, cel - mógłbym wymieniać w nieskończoność, czym jest dla mnie kolejny wolontariat. Pośpiesznie wyruszyłem, by z dokładnością szwajcarskiego zegarka ujrzeć na czas twarze kilkanaściorga dzieci. Jak zawsze pozostaje niepewność, czy sprostam oczekiwaniom i najmłodszych, i idei, którą staram się upowszechnić...

   Kot w butach okazał się bajką na miarę możliwości, nie tylko percepcyjnych. Poczułem się jak najukochańszy dziadek, który swoim głosem stara się przekonać dzieci, że czytanie nie musi być nudne, monotonne i bez niespodzianek. 

   Kim jest przyjaciel? 
- To kot w butach (Tu się uśmiechnąłem, bo jeden z pięcioletnich chłopców, nieśmiały blondyn, jednak wsłuchał się w bajkę. Słowo przyjaciel pojawia się w niej tylko raz i to w samym środku.)
- To dobry kolega (Dzieci zawierają pierwsze przyjaźnie, choć w tej fazie ich życia opierają się tylko na znajomości i zabawie w przedszkolu.)

   Ostatni etap baśniowej podróży w pociągu wypełnionym dziećmi - wyklejanie dwóch postaci. Janek o żółtych włosach, stojąc na zielonej trawie pełnej kwiatów oraz pod niebem w kolorze złocistego słońca i różowo-granatowych chmur, założył dziś różowo-fioletowy pulower, niebieskie spodnie i pomarańczowe trampki. A co z kotem? Zwierzę było abstrakcją, mieszanką różu, fioletu i brązu. Dzieci zakleiły mu nawet oczy, żeby nie mógł spojrzeć w lustro. Kot, niczym dyskobol, trwał, choć na papierze, a jednak wydawało się, że ucieka przed burzowymi chmurami. 

    Praca pochłonęła pięciolatków, ale i nas - dwudziestoletnią damę czarnego humoru i o 2 lata starszego, zamkniętego w sobie wariata, który zaczął obchodzić dzień dziecka, nie czekając do pierwszego czerwca. Współpraca z dziećmi jest zawsze fascynująca. Przedszkole można porównać do życia, które, jak mawiał Forrest Gump, jest jak pudełko czekoladek - nigdy nie wiesz, co ci się trafi, w tym wypadku jednak nie co, a kto

   Maluchy pokazały mi swój świat. Każdy ma ulubiony kolor, więc rozszarpaliśmy wycinanki błyskawicznie. Wszyscy mieli pomysł na barwę włosów chłopca, nieba, a nawet kocich butów. Zachwycaliśmy się klejem, który uciekał z tubki, kręcąc się jak wąż. Przypomniały mi się czasy, kiedy wszyscy walczyli o miejsce przy stoliku, by być jak najbliżej centrum wydarzeń. Nie musieliśmy nawet namawiać dzieci, by się podzieliły na dwie grupy: Ja chcę do Pani! A ja do Pana!

   W mojej drużynie znalazł się wspomniany wcześniej nieśmiały chłopiec. Pięcioletni blondyn jest dla mnie sensem tego spotkania. Proszę Pana, jak mam to urwać? Proszę Pana, może być taki duży? Proszę Pana, mogę klej? Proszę Pana, mogę mieć własny klej? Proszę Pana, on mówi, że ten kawałek jest za duży. Proszę Pana, gdzie mam to przykleić? Mikołaj, bo tak mi się przedstawił, wymyślił kolor pomarańczowy na buty dla Janka. Ostatnim pytaniem, jakie zadał, było Proszę Pana, mogę umyć ręce?, chociaż to nie ostatnia reakcja z jego strony...

   Kiedy pomagałem jednej z dziewczynek umieścić na naszym wspólnym dziele różowo-granatowe chmury, poczułem narośl na nodze. Do mojej prawej kończyny przyległ na moment nieśmiały blondyn, który właśnie wrócił z łazienki. Przytulił mnie, po czym pobiegł na dywan bawić się z dziećmi. Nikt tego nie zauważył, choć ja wyłączyłem się z zabawy. Stałem jak wryty, patrząc dokąd biegnie. W jednej chwili porzuciłem myśl, czy chmury powinny być niżej czy wyżej, czy po lewej czy prawej stronie brystolu. Mikołaj zatrzymał tempo, w jakim staraliśmy się wykonać zadanie, a jednocześnie przyspieszył bicie mojego serca. 

 Idąc w deszczu i przeplatając myśli uśmiechem, zastanawiałem się nad odpowiedzią na jedno pytanie - nie która godzina?, nie gdzie jest parasol?, ale...dlaczego?

       
   
  

środa, 18 kwietnia 2012

Wczesne stadium zrozumienia

   




   Sroga zima, początek stycznia, trzeci dzień nowego roku. Odsypiamy huczną zabawę, sprzątamy, zawieszamy na ścianie kalendarz z napisem 2012. Traktujemy 365 dzień roku śmiertelnie poważnie, bo wtedy dzieją się cuda. Wkładamy nową skórę, o minionych dwunastu miesiącach formułujemy niepochlebne opinie i powtarzamy: szczęśliwi, którzy uniknęli tej epoki. Sam poddałem się sile nowego czasu - podjąłem próbę zdefiniowania relacji, którą mi narzucono w wyniku dobrowolnego podpisania pliku dokumentów. 

   Terapia na dziecko jest opisem jednego dnia z życia studenta i ośmiolatka. To krótka opowieść o stawaniu się starszym bratem. Pozostawiłem sobie jednak margines błędu - zarysowałem wizję przyszłości, odrywając co jakiś czas ołówek od kartki papieru. Dziś już wiem, że moje oczekiwania potrzebowały nabrać pełniejszych kształtów i bardziej wyrazistych barw. 

   Jak nadrobić brak wieloletniego doświadczenia, pozbyć się introwertyzmu i pokierować małym chłopcem tak, by patrzył na Ciebie i życie z nadzieją? Odpowiedź jest prosta: Bądź sobą


        Miesiąc temu zostałem duchowym mentorem. (Nie)świadomy swych praw i obowiązków zapragnąłem mieć dziecko. Każdy marzy o małym, ślicznym, różowym dzieciątku, które powinno już mówić i doskonale znać życie. Wbrew pozorom to one widzą    i wiedzą więcej i lepiej. O ile dobrze pamiętam, tak uczyli na romantyzmie. Moje ma już 8 lat, ja - 21, ale i tak czuję się przy nim ambitnie dorośle. Dziś zapytało mnie: pan ma żonę?. Od czasu do czasu jesteśmy na ty, ale tylko wtedy, gdy jemu się przypomni, gdy poczuje się lepiej, pewnie? Dla mnie nieodgadniona jest moja własna psychika, więc nawet nie będę próbował się bawić w psychologa ds. dzieci. Płaszczyznę porozumienia budujemy przez 3600 sekund tygodniowo. To kropla w morzu, jeżeli chodzi o zetknięcie się dwóch tak odległych galaktyk. Obaj mamy plecy, które ufają nam, ale nie bezgranicznie. Nie jesteśmy w końcu Alfą i Omegą, ale Jakubem i Mateuszem.

              Potargany przez wiatr, obładowany kolorowym papierem, mazakami i kredkami wszedłem do klasy. Mały zawadiaka stwierdził, że mam kurę na głowie. Chcąc zostać wkręconym w żart, postanowiłem rozczochrać się jeszcze bardziej w poszukiwaniu zaginionego przedstawiciela drobiu. Śmiech dziecka, które mówi Ci kilka dni wcześniej, że jesteś nudny, nagle przybiera rangę Nagrody Nobla! Na laury jeszcze przyjdzie mi poczekać, ale poczułem się co najmniej wyjątkowo. To jednak nie wszystko. Znaleźliśmy dziś wspólne hobby. W sumie 13 lat temu też lubiłem grać w warcaby. Moje skojarzenia nie mają końca. Czarne i białe. Jesteśmy jak pionki – zupełnie inni, ale idziemy do przodu, a raczej suniemy. Wolno, ale każdy ruch jest przemyślany. W moim przypadku na pewno. To może jednak nie udać się spontanicznej naturze dziecka. Popracujemy nad tym, ale dopiero za kolejne 604800 sekund.

              W sobie poszukuję dobra, a Jakubowi pomagam uwierzyć w siebie. Sam wierzę w terapeutyczne właściwości naszych cotygodniowych spotkań. Nigdy nie byłem starszym bratem, choć zawsze chciałem nim być. Nie potrafię jeszcze powiedzieć, że na pewno mi się to uda. Efekty naszej współpracy oboje poznamy w czerwcu, ale już teraz myślę, że to gra warta świeczki.


"Żebyśmy wszyscy żyli odważnie"



     Mimo ciętego języka jestem słaby w ocenianiu i nie chodzi o brak zdania. Często nie chce się wartościować produkcji, bo za długa, banalna i nie ma nic wspólnego z "filmem" porno. Krzysztof Kieślowski pojawił się przypadkiem, który szczęśliwie zaaranżowała Filmoteka szkolna - musisz wybrać i ocenić, nie masz prawa odmówić. Choć, jak się okazuje, daleko mi do zrozumienia peerelu, Gadające głowy mnie urzekły. To nie reklama polityczna, w której jesteśmy zmuszeni oglądać twarze kandydatów do władzy. Produkcja Kieślowskiego jest raczej społeczną autoreklamą o najskrytszych ludzkich pragnieniach.

Nie potrafię być na nie.

 

         Kim jesteś?, czego byś chciał? i co jest dla Ciebie najważniejsze? – te pytania mogą się wydawać najkrótszym scenariuszem w historii polskiej kinematografii. Krzysztof Kieślowski, jeden z najwybitniejszych reżyserów-Polaków, stworzył dokument Gadające głowy w oparciu o sondę społeczną. Przeprowadzono ją w szczególnym momencie historycznym – epoce PRL.
           Bohaterami tej produkcji są 44 osoby, które dzięki swoim odpowiedziom na pytania tworzą swoisty emocjonalno-filozoficzny dialog z reżyserem. Kieślowski przedstawił postacie w porządku chronologicznym pod względem ich metryki urodzenia. Film otwiera reakcja rocznego dziecka, a na zakończenie słyszymy stuletnią kobietę. Nie ma jednego, ściśle określonego miejsca wydarzeń. Jest nim przestrzeń, w której, w danym momencie, znajduje się bohater. Szkoła, plac budowy, kawiarnia, ulica, szpital. W każdym z tych miejsc można spotkać ludzi, których pragnienia, marzenia czy nadzieje zmieniają się w zależności od wieku, płci i sytuacji życiowej. Mówi pielęgniarka, student, nauczyciel, a nawet wychowanek domu dziecka. Bohaterowie mają jednak wiele wspólnego, bo żyją w tych samych realiach. Władza ludowa wywarła znamienny wpływ na życie społeczne w Polsce.
           Czarno-biała rzeczywistość PRL znajduje u Kieślowskiego niejednokrotnie opór bohaterów. Tylko mężczyźni mają odwagę wyznać swoje niezadowolenie głośno i wyraźnie, chociaż nie zawsze wprost. Pragnienie bezpieczeństwa, demokracji i szeroko pojętej wolności dominuje w rozważaniach pytanych osób. Jeden z mężczyzn twierdzi, że wszystko jest w porządku. Tylko…czy aby na pewno? Trwająca od 30 lat epoka Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej głęboko zakorzeniła się w ludzkiej mentalności i nie pozwala na to, by inny sposób myślenia ujrzał światło dzienne.
      Dokument Kieślowskiego urzeka szczerością bohaterów. Jak bardzo świadomym własnych niedoskonałości trzeba być, żeby powiedzieć: jestem brzydką brunetką, jestem inna niż moje koleżanki, nie mam szacunku do wszystkich ludzi czy jestem jeszcze nikim? Film straciłby na wartości, gdyby okazało się, że wypowiedziane tu słowa są fikcją. Im bardziej granica wieku bohaterów się podnosi, tym bardziej wzruszają ich refleksje. Ktoś chce zmienić siebie, ktoś inny szuka w sobie umiejętności odróżnienia dobra od zła, a jeszcze inna osoba pragnie uratować ludzkie życie. Autor dokumentu wymieszał twardo stąpających po ziemi realistów z bujającymi w obłokach marzycielami, ludzi chcących wiele i nic, bo to, co najważniejsze, odeszło już na zawsze.
           Kiedy ostatnio zadaliśmy sobie pytanie o tożsamość, pragnienia czy wartości o nadrzędnym znaczeniu w naszym życiu? Czternastominutowa produkcja Kieślowskiego jest spowiedzią 44 osób, konfesją z tu i teraz. Gadające głowy to film uniwersalny, ponadczasowy, aktualny w każdym momencie życia. Parafrazując wypowiedź jednej z kobiet, warto żyć w szczególny sposób – tak, by serce i rozum były zawsze o krok przed łokciami i plecami. 


Ocena: Brawo!



W obiektywie okamgnienia



     Zaczęło się niewinnie - rzadkie podróże do domu, ta sama trasa, niezmienny środek lokomocji, bliźniaczo podobna cisza za każdym razem i powtarzająca się samotność obserwacji. Pierwszy krok naprzód odcisnął się wyraźnym śladem w postaci 15 314 znaków.  

Szczęście ma chwilę jest portretem wyobraźni, sposobu postrzegania świata i wrażliwości na szczegóły dnia codziennego. Świadomość ulotności chwil nie pozwoliła mi, by odeszły w zapomnienie kolejne.

Nic bardziej osobistego




Szczęście ma chwilę



         - Wszyscy patrzą, ale nikt nie widzi. – pomyślała, wzdychając w sposób zrezygnowany, choć dopiero chwilę temu wcisnęła się do zatłoczonego autobusu.
         Zastanawia się, jakie wrażenia wywołuje podróż wśród ludzi, których wiek sygnalizuje niemałą rozpiętość na osi czasu.
       - Bezwzględne wskazówki historii ukazują kilkumiesięczne dziecko śpiące na ręku starszego brata, kończąc na starszym panu, w dłoniach którego pieniądze podskakują i chroboczą w sposób tak zacięty jak człowiek pierwotny próbował wywołać ogień za pomocą krzemienia. - skończyła i oparła głowę o szybę, która natychmiast zyskała aprobatę jej ciemnobrązowych włosów.   
         Taką wyjątkowością cieszy się również słońce obdarzone przepięknym uśmiechem fioletowego tulipana rosnącego na rabatce pod pomnikiem w centrum miasta.  
         Mężczyzna bez wątpienia zna czas, kiedy przyszłość autobusów jeszcze się nie pisała.    
         Dziewczyna otworzyła czerwony plecak i wyciągnęła książkę – w jednej chwili trzymała w ręku swój cały świat.
         W tym momencie jej historia nabiera rumieńców…
        - Każdy chce być pierwszy, wszyscy nerwowo stoją w kolejce, plując jadem na opieszałość kierowcy, choć jest ona dla wielu jedyną drogą do domu. – zamyślił się.
         – Lubię stać z boku, zapłacić na samym końcu piętnaście złotych bez dwudziestu groszy, których nie zdołam wykrzyczeć słowem napiwek!, i poprosić bilet tam, skąd pochodzi kierowca maszyny.
         Kasa fiskalna wydrukowała kilkucentymetrowy kwit – to warunek powrotu. Wszedł, rozejrzał się, widział na sobie wzrok kilkudziesięciu osób, od czasu do czasu uderzając osoby siedzące po jego lewej stronie siwą, lekko znoszoną torbą, w której leżały już: hamburger, żółty ołówek, a nawet 21. Niespodziewanie stał się cud – choć był znużony oglądaniem byle jakich, zmęczonych twarzy, słońce wskazało mu wolne miejsce. Wiązka promieni przybrała rangę reflektora, w którym kąpią się talenty przed liczną publicznością.
         – Przepraszam, mogę od okna? – zwrócił się z prośbą do zaczytanej, kilkunastoletniej, zupełnie mu obcej dziewczyny.
         – Jasne – chłodno odpowiedziała.
         Rozgościł się więc na tyle, na ile pozwoliła mu współpasażerka.
         – O czym myślą? – snuje. Pani z blond włosami przeczesanymi na prawą stronę, która z jego perspektywy okazuje się jednak lewą, śpi. Oczy zamknęła też brunetka siedząca przed nią. Jej loki na pewno nie skręciły się w stronę nieziemsko ciepłych promieni.
         – Niedbała fryzura… - raczej nie zależy tej kobiecie na wyglądzie, bo bluzka też nie podkreśla koloru oczu, które właścicielka skrzętnie ukrywa pod nie pomalowanymi powiekami. – zmarszczyła czoło i poczuła się jak nie najgorsza stylistka.
       – Siedzę w niesamowitym słońcu. Szkła moich okularów załamują światło w podobny sposób jak wtedy, gdy robi mi się słabo lub gdy nie przesypiam nocy, a oczy otwiera budzik w telefonie, którego nie mogę znaleźć, bo przecież zawinął się w czerwone prześcieradło na wysokości mojego brzucha. – to wszystko pomyślał jednym, utkwionym w horyzont, spojrzeniem.
        - Autobus jest wielką ulotką gestów i zachowań. Zakaz palenia, palce obejmujące poręcz – to dla tych, którym zabraknie szczęścia w wyścigu po miejsce w średnio wygodnym fotelu. – zauważa dla siebie, zbierając garstkę niesfornych włosów i układając je za prawym uchem.
           Nieznajomy nachalnie wpatruje się w jej lekturę, a przy okazji wygląda, jakby chciał coś powiedzieć. Dziewczyna niewzruszenie przewraca kolejne strony, upewniając się, że równomiernie pomalowała paznokcie na kolor pomarańczy.
          Niebieski wózek na białym tle umożliwia frajdę niemowlętom – ale żadnego nie słyszę – wyłania się z ciszy spostrzeżenie chłopaka, który siedzi przy oknie od czterech minut. Prawdziwą kroniką, zresztą ogólnie dostępną, jest przednia szyba autobusu. Dyndające na sznurku, przywiązanym do bezbarwnej, szkłolubnej, gumowej przyssawki, maskotki wypchane pluszem, naklejki z bohaterami bajek, których nie pamiętają najstarsi Słowianie i pocztówki, przywiezione lub otrzymane.
         – Pamiątki z rodzinnych wakacji, delegacji służbowych, spontanicznego wypadu za miasto, a może najbliższego sąsiada? – wbija swój hipnotyczny, kobiecy wzrok w wyraźną dal, która jest przecież reprezentatywnym, szklanym początkiem.
         Widnieje też czerwone serce. – Na pewno ktoś kocha kierowcę – lubi miłość
i mężczyzn, więc wymyśla to bez większego trudu.
         Ma dzieci, choć może nie dostał prezentów od nich. – Jest bezpłodny? Może wspiera jeden z tysięcy Domów Dziecka? Albo żyje wbrew innym z kim innym i uhonorowano jego złote, tętniące życiem, serce, które tłoczy krew i daje radość nieszczęśliwym?
         Jego wyobraźnia ma coraz większe halucynacje.
       – A psik! – kichnęła, poruszona palącym słońcem, dziewczyna. Nikt nie życzył jej zdrowia, skoro nikomu nie dała się poznać.
       – Czułbym się wyróżniony, gdyby pamiątka ode mnie stała się anonimowym obiektem publicznego zainteresowania. – zawiesił wzrok w rozciągającym się od piętnastu sekund lesie, bo jego tato również był kierowcą. – Znali się? – odrzuca odpowiedź i patrzy na drobną rękę schowaną w bieli i czerni koło-kwadratów.
        Oboje słyszą rozmowy, chociaż nie widzą ust, które się poruszają. Mimowolnie podnoszą głowy niczym surykatki wyczuwające śmiertelne niebezpieczeństwo.
         Pisk opon po raz szósty – ludzie wychodzą i wchodzą. Pani domu, pisarz, kelner – autobus nie zna różnic i ograniczeń. Tylko wiejski pijaczek może mieć problemy
z zagrzaniem sobie miejsca w (dla niego) luksusowym apartamencie na kółkach, który nie uznaje dewiacji zagrażających społecznej moralności.
         Dla dzieci pekaes może się okazać statkiem kosmicznym ze snów. Lusterka i poręcze odbijające łaskawe tego dnia promienie z samego środka ogromnej, żółtej kuli, choć dziś nie sposób stwierdzić, że jest okrągła.
       Młodzieniec w porywach nudy usiłuje nakreślić na szybie ilustracje. Nie potrafi ich zrozumieć jego towarzyszka podróży.
        Za duże siedzenia, wzorzyste, zielone zasłony i obcy ludzie, od których oddzielają najmłodszych dorośli, siadając po wewnętrznej stronie podwójnego miejsca odpoczynku, są również częścią nieziemskiej całości stworzonej przez dziecięcą wyobraźnię.
         – Wybieg, hall, korytarz – próbuje wybrać odpowiednie słowo, utkwiwszy błękit swych oczu w mężczyźnie w średnim wieku, który bawi się zegarkiem i ziewa, siedząc pięć miejsc przed nią po drugiej, bogatszej jej zdaniem, stronie. Jak by nie nazwać centralnej części autobusu, takie skojarzenia przychodzą jej do głowy.
         STOP!, kolejna stacja, ludzie wychodzą, nie wiedząc, że obserwują ich wszyscy z wyjątkiem tych, którzy nie zdążyli wcześniej zmrużyć oczu. Blondynka na siedzeniu po drugiej stronie pojazdu uniosła powieki, zmuszona, dźwiękiem telefonu (którego nie rozpoznałem), przerwać drzemkę. Zacisnęła usta, tworząc dziubek i naśladując rybę zaskoczoną brakiem wody, która chciałaby wykrzyczeć swoje oburzenie. Specyficzny układ warg mówi z jej licznie występującymi zmarszczkami jedno – wybrałeś zły moment.
         – Nie odebrała. – pomyślała, że to facet, więc zamknęła i za chwilę otworzyła powieki na znak akceptacji i kobiecej dominacji w tej jednej chwili. 
          Karolina i Maciej – swoje imiona poznali w wyniku przypadku – rutynowej kontroli biletów, która kosztowała ich wyciągnięcie dowodu osobistego i legitymacji studenckiej. Kanar prawie wykrzyczał ich dane, więc nawet strudzony aparat słuchowy byłby w stanie odebrać informacje o parze siedzącej w ogonie pędzącej maszyny.
          – Wszyscy patrzą w tym samym kierunku, choć to nie miłość. – przypomina sobie słowa i porzuca je z nadejściem chmury w kształcie splecionych dłoni.
      – Dlaczego by nie usiąść w stronę przeciwną do reszty pasażerów? – myśli, chcąc przerwać tę niekrępującą zmowę podróżniczego milczenia.
         Istnieją zasady, trzeba się podporządkować, by spokojnie dojechać do domu bez zwrotu pieniędzy za bilet.
         – One way ticket to nie tylko bezrefleksyjna ufność w dotarciu na przystanek w jednym kawałku! – powtarza sobie, poprawiając bransoletkę z Wieżą Eiffla i czerwonym pantofelkiem, który mógł niegdyś zgubić Kopciuszek, uciekając z balu.
         – Nie po raz pierwszy jadę autobusem tej linii. Ostatnio mijałem połacie śniegu, teraz kierowca nawet się nie zastanawia nad włączeniem ogrzewania. – na samą myśl robi mu się ciepło w piersi po lewej stronie.
         Komuś zaschło w gardle, pani kilka rzędów przed nimi musiała wykaszleć to, co znienacka pojawiło się w jej przełyku. Kilkanaście par oczu zwróciło się ku damie, która przerwała podróżniczą ciszę. Tylko Karolina nie mogła się oderwać od monotonnego przewracania kolejnych stron książki.
        Wiosna (ten wyraz kojarzy jej się z małymi przyczynami, które wywołują wielkie skutki) nie pokazuje nowego życia, ale upływ czasu, za którym przyszło nam tęsknić. Zaorane pola, tablica z ceną gazu przyprawiająca kierowców o szybsze bicie serca i krety, które właśnie rozpoczęły ekspansję w przydomowych ogródkach, stoją na straży niezmienności cyklu ludzkiego życia.
         – Zauważamy to samo, ale na nowo. – dociera do niego, gdy patrzy na te same skupiska domów i szyny kolejowe w soczystych kolorach, z nadzieją w oku i większą uwagą. Widzimy zmiany, ale nie szukamy ich źródła. Uznajemy taki stan rzeczy, bo…
        - czy my kochamy życie? – jego myśl przerywa inny kanał wewnętrznych wyobrażeń. To refleksje dziewczyny z książką.
         – Dlaczego nie zastanawiamy się nad tym, co myśli właściciel sklepu z kominkami, gdy świeci słońce, bo pomarszczona, trzęsąca się, ale wciąż kochająca dłoń zerwała z kalendarza kartkę z napisem: Kwiecień: 4, środa, Izydora, Wacława? – to chwila na zadumę Macieja.
         1 – kompleks wielu uczniów, ale i szczęście dla tych, którzy sami zapewnili sobie ten numer grając, tańcząc czy wyciągając nogi nad biało-czarnymi przeszkodami.
         – 1 to cyfra, która stanowi dla mnie chwilę zawieszenia w drodze do domu. – wie, że zostało mu już tylko 3/6 trasy.
         Ktoś poszedł do toalety, wnuczka siwowłosej pani kupiła dwa batony z orzechami, a dwudziestoparoletni mężczyzna właśnie zgasił trzeciego papierosa. Wokół niezliczona liczba autobusów.
         – To raczej nie moja wina. – powtarza sobie do skutku, bo przecież umie liczyć bezbłędnie, ale tym razem jest ograniczony przez kilkumetrową zbitkę blachy i silnik
o niewyobrażalnej mocy. Czerwony kosz też nie odpowiada za to, że unosi się z niego dym tak jak mgła, która pojawia się rano nad spowitą przez rosę zielenią gruntu pod lasem.
         Zakaz za nakazem, ostrzeżenie za informacją.
         - Miasto pełne jest niespodzianek, ale irytuje swoją naiwną wersją odpowiedzialności. Robimy to, co jest zabronione, nie bierzemy sobie do serca rad, które oglądamy (bo kolory przyciągają naszą uwagę) i czytamy (bo niewątpliwie są to teksty) w znakach. – bezrefleksyjnie stwierdza, choć za kółkiem spędził już trzy lata.
         Podekscytowana prędkością blaszanego wehikułu odległości, który, mijając równoległe serie drzew, umożliwia liźnięcie sztuki filmowej, pyta siebie: - czy kierowca zastanawia się, co by zrobił, gdyby nie pojechał w prawo, a na przykład zawrócił? - Chorda rozwścieczonych podróżujących zjadłaby go na czwartkowy obiad, chociaż już nie u boku króla Poniatowskiego i jego intelektualnej świty.
         – Człowiek powinien od czasu do czasu stracić tę swoją niezbitą pewność, żeby poznał prawdziwy smak życia. – myślą wyprzedziła go o szesnaście setnych sekundy.
         – Od trzech lat czekam na niespodziewany, zwiększający trzykrotnie ilość życiodajnych bąbelków na milimetr sześcienny krwi, zwrot akcji. – terrorystę w szeregach inowrocławskiego pekaesu albo co najmniej niezaplanowane czołowe nieszczęście. Wizja zaburzenia płynności ruchu tętni żywym oddechem w kłębku jego nerwów.
         - Może ona w końcu by zrozumiała i ruszyła na odsiecz z matczynym sercem na dłoni? Uwierzyłbym nawet, gdyby była to połówka świeżego pomelo własnoręcznie rozłupanego w słoneczny dzień na kocu pełnym wrażeń jakieś dziewięćdziesiąt kilometrów w drugą stronę. – pomarzył z utęsknieniem, podwijając rękaw ciemnoniebieskiej koszuli.
         Nie wiedział, że jednocześnie odkrywa napis dumnie noszony przez niego na piersi. ..ERY …ERA…. .EEDS . ..VOL.TIO. – może to szyfr albo po prostu część angielskich słów, które akurat wychyliły się zza dwóch krańców intensywnej kratki. Opadające kurtyny tworzą spójną całość dzięki siedmiu małym, plastikowym krążkom z dziurkami w środku przypominającymi czterolistną koniczynę. On jednak daleki był od takiej dawki szczęścia. Nie widać strachu w oczach jeźdźców na mechanicznych koniach, bo pan ubrany w czerwony T-shirt, brązową bluzę na zamek i ciemnooliwkową baseballówkę wie, co robi. Odpowiedzialność nie schodzi z jego ramion od co najmniej kilkunastu lat.
         – Ja też coś wiem! On nie ma włosów! – dumnie triumfuje piękniejsza część nadwrażliwego duetu.
         Ludzie patrzą – na pola, domy i przydrożne sady po prawej oraz na sklepy, korporacje i bogatszą część miasteczka po stronie, w obronie której staje mańkut – osoba tak rzadko spotykana jak miłość w rodzinnym domu. Wszystko robi na lewo, choć jedyne, co może skraść, to serce – naiwne i gotowe do przyjęcia śmiertelnej dawki nie kończącego się uczucia.                     
         - Boją się – dochodzi do wniosku, gdy od godziny ogląda, wystające tuż ponad siedzenia, włosy. Blond, kruczoczarne, z domieszką farby i jasnych pasemek, przypominających nieproporcjonalne do głowy przejście dla pieszych, po którym można się jedynie podrapać. Nie spoglądają na sąsiada naprzeciwko, bo dzieli ich hall – sfera nie do przebrnięcia. Mimo to jest ona pretekstem patrzenia na siebie spode łba lub z pulsującą w źrenicach ciekawością. Jeden za drugim zerkają na tych z przodu, bo wzrok wbity przed siebie nie dziwi.
         – Nic nie widać! – czerwona plandeka kilkutonowej ciężarówki przyzwyczaja go od jedenastu minut do istnienia tylko jednego koloru. Gorzej z tym, by skierować oczy na to, co za nami. Może ulokował się tam śpiący mężczyzna, kobieta czytająca kolorową gazetę lub sześcioletni chłopiec w zielonej kurtce i zamszowych, śmiesznie małych butach, który ma czerwony zygzak na prawym policzku, bo mama wcisnęła do pączka z miłości olbrzymią dawkę różanej konfitury. Umysł Macieja tworzy wielodzietną rodzinę sennych wyobrażeń, spośród których żadne nie jest prawdziwe, bo udawanie nie boli.
        Palec ociekający soczystą pomarańczą wędruje po brzegach ust, jakby lektura pochłaniała dziewczynę tak bardzo, że trudno jej opanować zniecierpliwienie. Jedni ogryzają paznokcie, inni chwytają za włosy i nie puszczają ich dopóty, dopóki zagadka się nie rozwiąże.
         Podróż traci tempo, za chwilę również zostanie pozbawiona sensu, ale Maciej jeszcze o tym nie wie.
         Książka się zamyka, nadając katastroficzny wymiar poznawaniu świata przez czarne, figlarne znaki na szarym papierze. Strony spektakularnie uderzyły o siebie, ale on liczy na łut szczęścia.
         – To przypadek, na pewno. – pomyślał i ze spokojem oparł prawe ramię o zszarzałą od zacieków szybę.
      Karolina poprawia raz jeszcze bransoletkę, a przy tym czubek miniatury francuskiego monumentu przekracza granicę siedzenia, na którym zabunkrował się ze swoimi emocjami nieśmiały okularnik. Podobno można z nim porozmawiać w co najmniej sześcioro oczu. Figury matematyczne znikają pod beżową powłoką dwudniowego płaszcza. Ciemny brąz, pokrywający centrum dowodzenia jej myśli, też nagle się zmienia. Kolejne włosy giną za uchem, tym razem lewym, bo po drugiej stronie głowy końcówki i cebulki przyrzekły posłuszeństwo albo chciały się efektownie zaprezentować przed bezbłędnym obserwatorem.
    Nagle przestrzeń, którą budowali przez półtorej godziny, została zdegradowana do sfery jego niewypowiedzianych pragnień.
     – Zaczekaj! Zostawiłaś książkę! – reaguje natychmiast. Dziewczyna odwraca się, spoglądając na posępną twarz dwudziestolatka ze wzrokiem zatrzymanym w czasie.
         – Dziękuję – odpowiada z dozgonną wdzięcznością. – Samotność w sieci. Moja ulubiona.
      Odchodzi po raz drugi. Stawia kolejne kroki niczym skromna faworytka na czerwonym, hollywoodzkim dywanie. A może raczej zmierza po nagrodę wywalczoną na festiwalu w Cannes? Na pewno nie może oderwać od niej wzroku, a słońce nie traci na sile.
        Wysiadła w szczerym polu, wyglądając jeszcze piękniej, choć Maciej przez dziewięćdziesiąt minut miał ją tylko dla siebie. Kierowca spogląda w lewe lusterko, silnik rzęzi i sygnalizuje gotowość do kolejnego startu. Coś stuka, ale tylko nieśmiały chłopak to słyszy – jego serce zabiło mocniej, bo niebieskooka uniosła swój słomiany kapelusz wraz z niewinną twarzą o ledwo widocznych rumieńcach. Jego policzki wypełniły się naturalnym szczęściem, ukazując lekko przebarwione szkliwo i natrętne pęknięcia w dolnej części ust.
         W tej samej chwili dziewczyna znikła gdzieś za zieloną zasłoną, pozostawiając młodzieńca w intymnym świecie jego wyobrażeń. Pojechał dalej sam, choć w autobusie wcale nie było pusto. Na pamiątkę zostawiła swój ciemnobrązowy włos, który nie mógł się oderwać od oparcia siedzenia. Chłopak włożył go między przypadkowe strony lektury ukrytej w otchłani szarej torby.
         - Nie patrzymy w tył, bo to nie tylko wstyd, ale i przeszłość. - Maciej odnawia monolog, który nie zostanie już więcej zakłócony przez pokrewną duszę.
         – Warto pamiętać o tym, kogo i co spotkaliśmy za ostatnimi drzwiami, ale nie pozwólmy tej myśli wszczepić się głęboko pod skórę! – podkreśla z buntowniczo uniesionymi brwiami.
         – Przed oczami brunatno-czarne chmury. Za chwilę będą częścią nieba, które jest za nami, bo przecież wciąż jedziemy. Tylko nie dziwmy się kroplom, które właśnie wystartowały w wyścigu po uwagę wszystkich i każdego z osobna, unosząc powieki połowie z nas. – wzdycha, powtarzając motto swojej ulubionej książki:


                            Ze wszystkich rzeczy wiecznych miłość trwa najkrócej