środa, 18 kwietnia 2012

W obiektywie okamgnienia



     Zaczęło się niewinnie - rzadkie podróże do domu, ta sama trasa, niezmienny środek lokomocji, bliźniaczo podobna cisza za każdym razem i powtarzająca się samotność obserwacji. Pierwszy krok naprzód odcisnął się wyraźnym śladem w postaci 15 314 znaków.  

Szczęście ma chwilę jest portretem wyobraźni, sposobu postrzegania świata i wrażliwości na szczegóły dnia codziennego. Świadomość ulotności chwil nie pozwoliła mi, by odeszły w zapomnienie kolejne.

Nic bardziej osobistego




Szczęście ma chwilę



         - Wszyscy patrzą, ale nikt nie widzi. – pomyślała, wzdychając w sposób zrezygnowany, choć dopiero chwilę temu wcisnęła się do zatłoczonego autobusu.
         Zastanawia się, jakie wrażenia wywołuje podróż wśród ludzi, których wiek sygnalizuje niemałą rozpiętość na osi czasu.
       - Bezwzględne wskazówki historii ukazują kilkumiesięczne dziecko śpiące na ręku starszego brata, kończąc na starszym panu, w dłoniach którego pieniądze podskakują i chroboczą w sposób tak zacięty jak człowiek pierwotny próbował wywołać ogień za pomocą krzemienia. - skończyła i oparła głowę o szybę, która natychmiast zyskała aprobatę jej ciemnobrązowych włosów.   
         Taką wyjątkowością cieszy się również słońce obdarzone przepięknym uśmiechem fioletowego tulipana rosnącego na rabatce pod pomnikiem w centrum miasta.  
         Mężczyzna bez wątpienia zna czas, kiedy przyszłość autobusów jeszcze się nie pisała.    
         Dziewczyna otworzyła czerwony plecak i wyciągnęła książkę – w jednej chwili trzymała w ręku swój cały świat.
         W tym momencie jej historia nabiera rumieńców…
        - Każdy chce być pierwszy, wszyscy nerwowo stoją w kolejce, plując jadem na opieszałość kierowcy, choć jest ona dla wielu jedyną drogą do domu. – zamyślił się.
         – Lubię stać z boku, zapłacić na samym końcu piętnaście złotych bez dwudziestu groszy, których nie zdołam wykrzyczeć słowem napiwek!, i poprosić bilet tam, skąd pochodzi kierowca maszyny.
         Kasa fiskalna wydrukowała kilkucentymetrowy kwit – to warunek powrotu. Wszedł, rozejrzał się, widział na sobie wzrok kilkudziesięciu osób, od czasu do czasu uderzając osoby siedzące po jego lewej stronie siwą, lekko znoszoną torbą, w której leżały już: hamburger, żółty ołówek, a nawet 21. Niespodziewanie stał się cud – choć był znużony oglądaniem byle jakich, zmęczonych twarzy, słońce wskazało mu wolne miejsce. Wiązka promieni przybrała rangę reflektora, w którym kąpią się talenty przed liczną publicznością.
         – Przepraszam, mogę od okna? – zwrócił się z prośbą do zaczytanej, kilkunastoletniej, zupełnie mu obcej dziewczyny.
         – Jasne – chłodno odpowiedziała.
         Rozgościł się więc na tyle, na ile pozwoliła mu współpasażerka.
         – O czym myślą? – snuje. Pani z blond włosami przeczesanymi na prawą stronę, która z jego perspektywy okazuje się jednak lewą, śpi. Oczy zamknęła też brunetka siedząca przed nią. Jej loki na pewno nie skręciły się w stronę nieziemsko ciepłych promieni.
         – Niedbała fryzura… - raczej nie zależy tej kobiecie na wyglądzie, bo bluzka też nie podkreśla koloru oczu, które właścicielka skrzętnie ukrywa pod nie pomalowanymi powiekami. – zmarszczyła czoło i poczuła się jak nie najgorsza stylistka.
       – Siedzę w niesamowitym słońcu. Szkła moich okularów załamują światło w podobny sposób jak wtedy, gdy robi mi się słabo lub gdy nie przesypiam nocy, a oczy otwiera budzik w telefonie, którego nie mogę znaleźć, bo przecież zawinął się w czerwone prześcieradło na wysokości mojego brzucha. – to wszystko pomyślał jednym, utkwionym w horyzont, spojrzeniem.
        - Autobus jest wielką ulotką gestów i zachowań. Zakaz palenia, palce obejmujące poręcz – to dla tych, którym zabraknie szczęścia w wyścigu po miejsce w średnio wygodnym fotelu. – zauważa dla siebie, zbierając garstkę niesfornych włosów i układając je za prawym uchem.
           Nieznajomy nachalnie wpatruje się w jej lekturę, a przy okazji wygląda, jakby chciał coś powiedzieć. Dziewczyna niewzruszenie przewraca kolejne strony, upewniając się, że równomiernie pomalowała paznokcie na kolor pomarańczy.
          Niebieski wózek na białym tle umożliwia frajdę niemowlętom – ale żadnego nie słyszę – wyłania się z ciszy spostrzeżenie chłopaka, który siedzi przy oknie od czterech minut. Prawdziwą kroniką, zresztą ogólnie dostępną, jest przednia szyba autobusu. Dyndające na sznurku, przywiązanym do bezbarwnej, szkłolubnej, gumowej przyssawki, maskotki wypchane pluszem, naklejki z bohaterami bajek, których nie pamiętają najstarsi Słowianie i pocztówki, przywiezione lub otrzymane.
         – Pamiątki z rodzinnych wakacji, delegacji służbowych, spontanicznego wypadu za miasto, a może najbliższego sąsiada? – wbija swój hipnotyczny, kobiecy wzrok w wyraźną dal, która jest przecież reprezentatywnym, szklanym początkiem.
         Widnieje też czerwone serce. – Na pewno ktoś kocha kierowcę – lubi miłość
i mężczyzn, więc wymyśla to bez większego trudu.
         Ma dzieci, choć może nie dostał prezentów od nich. – Jest bezpłodny? Może wspiera jeden z tysięcy Domów Dziecka? Albo żyje wbrew innym z kim innym i uhonorowano jego złote, tętniące życiem, serce, które tłoczy krew i daje radość nieszczęśliwym?
         Jego wyobraźnia ma coraz większe halucynacje.
       – A psik! – kichnęła, poruszona palącym słońcem, dziewczyna. Nikt nie życzył jej zdrowia, skoro nikomu nie dała się poznać.
       – Czułbym się wyróżniony, gdyby pamiątka ode mnie stała się anonimowym obiektem publicznego zainteresowania. – zawiesił wzrok w rozciągającym się od piętnastu sekund lesie, bo jego tato również był kierowcą. – Znali się? – odrzuca odpowiedź i patrzy na drobną rękę schowaną w bieli i czerni koło-kwadratów.
        Oboje słyszą rozmowy, chociaż nie widzą ust, które się poruszają. Mimowolnie podnoszą głowy niczym surykatki wyczuwające śmiertelne niebezpieczeństwo.
         Pisk opon po raz szósty – ludzie wychodzą i wchodzą. Pani domu, pisarz, kelner – autobus nie zna różnic i ograniczeń. Tylko wiejski pijaczek może mieć problemy
z zagrzaniem sobie miejsca w (dla niego) luksusowym apartamencie na kółkach, który nie uznaje dewiacji zagrażających społecznej moralności.
         Dla dzieci pekaes może się okazać statkiem kosmicznym ze snów. Lusterka i poręcze odbijające łaskawe tego dnia promienie z samego środka ogromnej, żółtej kuli, choć dziś nie sposób stwierdzić, że jest okrągła.
       Młodzieniec w porywach nudy usiłuje nakreślić na szybie ilustracje. Nie potrafi ich zrozumieć jego towarzyszka podróży.
        Za duże siedzenia, wzorzyste, zielone zasłony i obcy ludzie, od których oddzielają najmłodszych dorośli, siadając po wewnętrznej stronie podwójnego miejsca odpoczynku, są również częścią nieziemskiej całości stworzonej przez dziecięcą wyobraźnię.
         – Wybieg, hall, korytarz – próbuje wybrać odpowiednie słowo, utkwiwszy błękit swych oczu w mężczyźnie w średnim wieku, który bawi się zegarkiem i ziewa, siedząc pięć miejsc przed nią po drugiej, bogatszej jej zdaniem, stronie. Jak by nie nazwać centralnej części autobusu, takie skojarzenia przychodzą jej do głowy.
         STOP!, kolejna stacja, ludzie wychodzą, nie wiedząc, że obserwują ich wszyscy z wyjątkiem tych, którzy nie zdążyli wcześniej zmrużyć oczu. Blondynka na siedzeniu po drugiej stronie pojazdu uniosła powieki, zmuszona, dźwiękiem telefonu (którego nie rozpoznałem), przerwać drzemkę. Zacisnęła usta, tworząc dziubek i naśladując rybę zaskoczoną brakiem wody, która chciałaby wykrzyczeć swoje oburzenie. Specyficzny układ warg mówi z jej licznie występującymi zmarszczkami jedno – wybrałeś zły moment.
         – Nie odebrała. – pomyślała, że to facet, więc zamknęła i za chwilę otworzyła powieki na znak akceptacji i kobiecej dominacji w tej jednej chwili. 
          Karolina i Maciej – swoje imiona poznali w wyniku przypadku – rutynowej kontroli biletów, która kosztowała ich wyciągnięcie dowodu osobistego i legitymacji studenckiej. Kanar prawie wykrzyczał ich dane, więc nawet strudzony aparat słuchowy byłby w stanie odebrać informacje o parze siedzącej w ogonie pędzącej maszyny.
          – Wszyscy patrzą w tym samym kierunku, choć to nie miłość. – przypomina sobie słowa i porzuca je z nadejściem chmury w kształcie splecionych dłoni.
      – Dlaczego by nie usiąść w stronę przeciwną do reszty pasażerów? – myśli, chcąc przerwać tę niekrępującą zmowę podróżniczego milczenia.
         Istnieją zasady, trzeba się podporządkować, by spokojnie dojechać do domu bez zwrotu pieniędzy za bilet.
         – One way ticket to nie tylko bezrefleksyjna ufność w dotarciu na przystanek w jednym kawałku! – powtarza sobie, poprawiając bransoletkę z Wieżą Eiffla i czerwonym pantofelkiem, który mógł niegdyś zgubić Kopciuszek, uciekając z balu.
         – Nie po raz pierwszy jadę autobusem tej linii. Ostatnio mijałem połacie śniegu, teraz kierowca nawet się nie zastanawia nad włączeniem ogrzewania. – na samą myśl robi mu się ciepło w piersi po lewej stronie.
         Komuś zaschło w gardle, pani kilka rzędów przed nimi musiała wykaszleć to, co znienacka pojawiło się w jej przełyku. Kilkanaście par oczu zwróciło się ku damie, która przerwała podróżniczą ciszę. Tylko Karolina nie mogła się oderwać od monotonnego przewracania kolejnych stron książki.
        Wiosna (ten wyraz kojarzy jej się z małymi przyczynami, które wywołują wielkie skutki) nie pokazuje nowego życia, ale upływ czasu, za którym przyszło nam tęsknić. Zaorane pola, tablica z ceną gazu przyprawiająca kierowców o szybsze bicie serca i krety, które właśnie rozpoczęły ekspansję w przydomowych ogródkach, stoją na straży niezmienności cyklu ludzkiego życia.
         – Zauważamy to samo, ale na nowo. – dociera do niego, gdy patrzy na te same skupiska domów i szyny kolejowe w soczystych kolorach, z nadzieją w oku i większą uwagą. Widzimy zmiany, ale nie szukamy ich źródła. Uznajemy taki stan rzeczy, bo…
        - czy my kochamy życie? – jego myśl przerywa inny kanał wewnętrznych wyobrażeń. To refleksje dziewczyny z książką.
         – Dlaczego nie zastanawiamy się nad tym, co myśli właściciel sklepu z kominkami, gdy świeci słońce, bo pomarszczona, trzęsąca się, ale wciąż kochająca dłoń zerwała z kalendarza kartkę z napisem: Kwiecień: 4, środa, Izydora, Wacława? – to chwila na zadumę Macieja.
         1 – kompleks wielu uczniów, ale i szczęście dla tych, którzy sami zapewnili sobie ten numer grając, tańcząc czy wyciągając nogi nad biało-czarnymi przeszkodami.
         – 1 to cyfra, która stanowi dla mnie chwilę zawieszenia w drodze do domu. – wie, że zostało mu już tylko 3/6 trasy.
         Ktoś poszedł do toalety, wnuczka siwowłosej pani kupiła dwa batony z orzechami, a dwudziestoparoletni mężczyzna właśnie zgasił trzeciego papierosa. Wokół niezliczona liczba autobusów.
         – To raczej nie moja wina. – powtarza sobie do skutku, bo przecież umie liczyć bezbłędnie, ale tym razem jest ograniczony przez kilkumetrową zbitkę blachy i silnik
o niewyobrażalnej mocy. Czerwony kosz też nie odpowiada za to, że unosi się z niego dym tak jak mgła, która pojawia się rano nad spowitą przez rosę zielenią gruntu pod lasem.
         Zakaz za nakazem, ostrzeżenie za informacją.
         - Miasto pełne jest niespodzianek, ale irytuje swoją naiwną wersją odpowiedzialności. Robimy to, co jest zabronione, nie bierzemy sobie do serca rad, które oglądamy (bo kolory przyciągają naszą uwagę) i czytamy (bo niewątpliwie są to teksty) w znakach. – bezrefleksyjnie stwierdza, choć za kółkiem spędził już trzy lata.
         Podekscytowana prędkością blaszanego wehikułu odległości, który, mijając równoległe serie drzew, umożliwia liźnięcie sztuki filmowej, pyta siebie: - czy kierowca zastanawia się, co by zrobił, gdyby nie pojechał w prawo, a na przykład zawrócił? - Chorda rozwścieczonych podróżujących zjadłaby go na czwartkowy obiad, chociaż już nie u boku króla Poniatowskiego i jego intelektualnej świty.
         – Człowiek powinien od czasu do czasu stracić tę swoją niezbitą pewność, żeby poznał prawdziwy smak życia. – myślą wyprzedziła go o szesnaście setnych sekundy.
         – Od trzech lat czekam na niespodziewany, zwiększający trzykrotnie ilość życiodajnych bąbelków na milimetr sześcienny krwi, zwrot akcji. – terrorystę w szeregach inowrocławskiego pekaesu albo co najmniej niezaplanowane czołowe nieszczęście. Wizja zaburzenia płynności ruchu tętni żywym oddechem w kłębku jego nerwów.
         - Może ona w końcu by zrozumiała i ruszyła na odsiecz z matczynym sercem na dłoni? Uwierzyłbym nawet, gdyby była to połówka świeżego pomelo własnoręcznie rozłupanego w słoneczny dzień na kocu pełnym wrażeń jakieś dziewięćdziesiąt kilometrów w drugą stronę. – pomarzył z utęsknieniem, podwijając rękaw ciemnoniebieskiej koszuli.
         Nie wiedział, że jednocześnie odkrywa napis dumnie noszony przez niego na piersi. ..ERY …ERA…. .EEDS . ..VOL.TIO. – może to szyfr albo po prostu część angielskich słów, które akurat wychyliły się zza dwóch krańców intensywnej kratki. Opadające kurtyny tworzą spójną całość dzięki siedmiu małym, plastikowym krążkom z dziurkami w środku przypominającymi czterolistną koniczynę. On jednak daleki był od takiej dawki szczęścia. Nie widać strachu w oczach jeźdźców na mechanicznych koniach, bo pan ubrany w czerwony T-shirt, brązową bluzę na zamek i ciemnooliwkową baseballówkę wie, co robi. Odpowiedzialność nie schodzi z jego ramion od co najmniej kilkunastu lat.
         – Ja też coś wiem! On nie ma włosów! – dumnie triumfuje piękniejsza część nadwrażliwego duetu.
         Ludzie patrzą – na pola, domy i przydrożne sady po prawej oraz na sklepy, korporacje i bogatszą część miasteczka po stronie, w obronie której staje mańkut – osoba tak rzadko spotykana jak miłość w rodzinnym domu. Wszystko robi na lewo, choć jedyne, co może skraść, to serce – naiwne i gotowe do przyjęcia śmiertelnej dawki nie kończącego się uczucia.                     
         - Boją się – dochodzi do wniosku, gdy od godziny ogląda, wystające tuż ponad siedzenia, włosy. Blond, kruczoczarne, z domieszką farby i jasnych pasemek, przypominających nieproporcjonalne do głowy przejście dla pieszych, po którym można się jedynie podrapać. Nie spoglądają na sąsiada naprzeciwko, bo dzieli ich hall – sfera nie do przebrnięcia. Mimo to jest ona pretekstem patrzenia na siebie spode łba lub z pulsującą w źrenicach ciekawością. Jeden za drugim zerkają na tych z przodu, bo wzrok wbity przed siebie nie dziwi.
         – Nic nie widać! – czerwona plandeka kilkutonowej ciężarówki przyzwyczaja go od jedenastu minut do istnienia tylko jednego koloru. Gorzej z tym, by skierować oczy na to, co za nami. Może ulokował się tam śpiący mężczyzna, kobieta czytająca kolorową gazetę lub sześcioletni chłopiec w zielonej kurtce i zamszowych, śmiesznie małych butach, który ma czerwony zygzak na prawym policzku, bo mama wcisnęła do pączka z miłości olbrzymią dawkę różanej konfitury. Umysł Macieja tworzy wielodzietną rodzinę sennych wyobrażeń, spośród których żadne nie jest prawdziwe, bo udawanie nie boli.
        Palec ociekający soczystą pomarańczą wędruje po brzegach ust, jakby lektura pochłaniała dziewczynę tak bardzo, że trudno jej opanować zniecierpliwienie. Jedni ogryzają paznokcie, inni chwytają za włosy i nie puszczają ich dopóty, dopóki zagadka się nie rozwiąże.
         Podróż traci tempo, za chwilę również zostanie pozbawiona sensu, ale Maciej jeszcze o tym nie wie.
         Książka się zamyka, nadając katastroficzny wymiar poznawaniu świata przez czarne, figlarne znaki na szarym papierze. Strony spektakularnie uderzyły o siebie, ale on liczy na łut szczęścia.
         – To przypadek, na pewno. – pomyślał i ze spokojem oparł prawe ramię o zszarzałą od zacieków szybę.
      Karolina poprawia raz jeszcze bransoletkę, a przy tym czubek miniatury francuskiego monumentu przekracza granicę siedzenia, na którym zabunkrował się ze swoimi emocjami nieśmiały okularnik. Podobno można z nim porozmawiać w co najmniej sześcioro oczu. Figury matematyczne znikają pod beżową powłoką dwudniowego płaszcza. Ciemny brąz, pokrywający centrum dowodzenia jej myśli, też nagle się zmienia. Kolejne włosy giną za uchem, tym razem lewym, bo po drugiej stronie głowy końcówki i cebulki przyrzekły posłuszeństwo albo chciały się efektownie zaprezentować przed bezbłędnym obserwatorem.
    Nagle przestrzeń, którą budowali przez półtorej godziny, została zdegradowana do sfery jego niewypowiedzianych pragnień.
     – Zaczekaj! Zostawiłaś książkę! – reaguje natychmiast. Dziewczyna odwraca się, spoglądając na posępną twarz dwudziestolatka ze wzrokiem zatrzymanym w czasie.
         – Dziękuję – odpowiada z dozgonną wdzięcznością. – Samotność w sieci. Moja ulubiona.
      Odchodzi po raz drugi. Stawia kolejne kroki niczym skromna faworytka na czerwonym, hollywoodzkim dywanie. A może raczej zmierza po nagrodę wywalczoną na festiwalu w Cannes? Na pewno nie może oderwać od niej wzroku, a słońce nie traci na sile.
        Wysiadła w szczerym polu, wyglądając jeszcze piękniej, choć Maciej przez dziewięćdziesiąt minut miał ją tylko dla siebie. Kierowca spogląda w lewe lusterko, silnik rzęzi i sygnalizuje gotowość do kolejnego startu. Coś stuka, ale tylko nieśmiały chłopak to słyszy – jego serce zabiło mocniej, bo niebieskooka uniosła swój słomiany kapelusz wraz z niewinną twarzą o ledwo widocznych rumieńcach. Jego policzki wypełniły się naturalnym szczęściem, ukazując lekko przebarwione szkliwo i natrętne pęknięcia w dolnej części ust.
         W tej samej chwili dziewczyna znikła gdzieś za zieloną zasłoną, pozostawiając młodzieńca w intymnym świecie jego wyobrażeń. Pojechał dalej sam, choć w autobusie wcale nie było pusto. Na pamiątkę zostawiła swój ciemnobrązowy włos, który nie mógł się oderwać od oparcia siedzenia. Chłopak włożył go między przypadkowe strony lektury ukrytej w otchłani szarej torby.
         - Nie patrzymy w tył, bo to nie tylko wstyd, ale i przeszłość. - Maciej odnawia monolog, który nie zostanie już więcej zakłócony przez pokrewną duszę.
         – Warto pamiętać o tym, kogo i co spotkaliśmy za ostatnimi drzwiami, ale nie pozwólmy tej myśli wszczepić się głęboko pod skórę! – podkreśla z buntowniczo uniesionymi brwiami.
         – Przed oczami brunatno-czarne chmury. Za chwilę będą częścią nieba, które jest za nami, bo przecież wciąż jedziemy. Tylko nie dziwmy się kroplom, które właśnie wystartowały w wyścigu po uwagę wszystkich i każdego z osobna, unosząc powieki połowie z nas. – wzdycha, powtarzając motto swojej ulubionej książki:


                            Ze wszystkich rzeczy wiecznych miłość trwa najkrócej


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz