sobota, 21 kwietnia 2012

Lubię, kiedy...





     O 4 lało jak z cebra, godzinę później na niebie trwał wyścig błyskawic, które dopingował pewnie sam Zeus. A teraz? Jest przyjemnie. Wyszedłem bez płaszcza czy kurtki. Pierwszy raz w sezonie. Lubię robić zakupy sam:

1) najpierw wchodzę do cukierni po ciasto czekoladowe. Zjadam je najczęściej widelcem - nawyk wyniesiony z domu. Mama miała różne pomysły, a ja jestem przychylny najbardziej wysublimowanym  abstrakcjom. Mógłbym je zjeść nawet scyzorykiem. 

2) potem kupuję chleb. Pani tnie go w jednakowe kawałki na maszynie, która zabija serdeczne dzień dobry uradowanego klienta.

3) czas na różne rodzaje wędlin. Kobieta, niespełna trzydziestoletnia, nauczyła się mówić w kółko słowa i co jeszcze? i co jeszcze? i na tym polega sukces jej komunikacji. 

4) na samym końcu kroczę po brukselkę - warzywo jak groszek, tylko zmutowane i z liśćmi, pęczek rzodkiewki oraz młode ziemniaki i koperek. Spóźniłem się o 7 minut, więc nie będzie warzywnej uczty. 

   To mój rytuał. Wracam z równie wysoko podniesioną głową. Zbliżam się do tych samych drzwi, wyciągam klucze, które przypominają mi nieustannie o dwóch kobietach, otwieram je, sprawdzam skrzynkę na listy, czekam, aż winda zjedzie na dół. I znów bujam w obłokach, całe 8 pięter nad ziemią. 

Lubię ten moment, kiedy odbieram życie całym sobą, bo zwalniam po kolejnym niełatwym, choć bogatym w doświadczenia tygodniu. Spacer zajmuje mi niecałe 10 minut, ale czasami najtrudniej jest pokonać najkrótszy dystans. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz