Nie ratuj mnie, bo nie o to proszę...
czwartek, 10 kwietnia 2014
Boso
Codziennością jest dla mnie to, że chcę być niewidzialny i niesłyszalny. Chcę być kimś pomiędzy pomocnikiem Świętego Mikołaja a łuską Złotej Rybki. Dziś nie dało się mnie nie usłyszeć, ponieważ, w obliczu niespodziewanej gradacji żywiołu, moje buty zwracały uwagę przechodniów idących w przeciwną stronę niż ja, wydając dziwne dźwięki w wyniku zalania wodą. Ręce też w końcu się poddały, ponieważ parasol nie uodpornił się jeszcze na niepojęte dla niego siły. Walka z nieznanym jest naiwna. Próg mieszkania, w którym chowam się przed każdą zmianą (również atmosferyczną), przywitał mnie obraźliwie szorstką wycieraczką, co nie powinno budzić we mnie zdumienia. Z kolei ręce bezsilnie ugięły się pod ciężarem wody płynącej wartkim strumieniem z podeszew. I choć jest już względnie sucho, wyglądam jak dalmatyńczyk, ale bardziej smutny, bo plam na ubraniu od stóp do głów nie namalowała radość wdzierająca się bezczelnie do wszystkich kałuż na dobrze znanej mi trasie. W dalszym ciągu nie potrafię znaleźć słów, które opiszą to, co czuję. Nawet głupie czerwone trampki dały mi do zrozumienia, że, podróżując samemu, tak łatwo lekceważę sygnały, tylko dlatego, że ich nie widzę, bo są poza zasięgiem wzroku, ale tylko na pierwszy rzut oka. Milczysz, a ja nie chcę już pytać, bo noc i tak jest zbyt krótka, a Księżyc nie zrozumie. Nie tym razem. Toniemy w żalu, samotności i łzach, ale z naszej dwójki to ja nie umiem pływać.
Nie ratuj mnie, bo nie o to proszę...
Nie ratuj mnie, bo nie o to proszę...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz