wtorek, 17 kwietnia 2012

Nigdy nie wiesz, co jest w środku


Skończyłem trochę wcześniej. Co tydzień mijam napis młodzi, nieliczni, ale fanatyczni 1946, i choć dzieci z podstawówki z pewnością nie wiedzą, co wyznaje autor tego abstrakcyjnego napisu, mur to mur, bez wyjątku.

Rozebrałem się, usiadłem na ławce i wyciągnąłem W pierścieniu ognia. Chłopiec, idąc do toalety, zaczepił mnie wzrokiem. Gdy wracał, powiedział dzień dobry i zaraz kończymy. Kuba za chwilę będzie. Podziękowałem i uśmiechnąłem się, bo dzieci z klasy mojego chłopca rozpoznają mnie. Jestem częścią nie tylko przestrzeni szkoły dla najmłodszych, ale również czyjegoś ośmioletniego życia. Nie mogę się skupić - to znak, że ruszyli. Tabun ledwo odrastających od ziemi ludzi migrował z klasy na boisko, prześlizgując się obok mnie bardzo zauważalnie. Hałas, czyli śmiechy połączone z okrzykami radości (i zbliżającej się wolności) zawsze dają niesamowity efekt. Wśród dzieci był On. Czuł się wyróżniony, bo trzymał w ręku pomarańczową piłkę w czarne paski. Zauważył mnie, ale pobiegł z kolegami, znikając w labiryncie zakrętów i ścian swojej szkoły.

Spuściłem wzrok i zanurzyłem się po raz kolejny w kilkusetstronicowej publikacji. Gdy lekko uniosłem powieki, zobaczyłem Jego biało-niebieskie trampki na rzep. Stanął przede mną i powiedział: My jeszcze idziemy na boisko. Tym razem wyszczerzyłem zęby i doniosłem chłopcu, że poczekam, bo nawet zorganizowałem sobie zajęcie. Dzieci ruszyły do szatni, ale Kuba pamiętał o mnie - dlaczego Pan tak szybko jest? Przyjechał jakiś inny 64? Niezwykły ośmiolatek zaskakuje mnie swoją wiedzą. Nie, Kuba, przyjechałem 69, bo szybciej skończyłem lekcje. Odszedł usatysfakcjonowany do kolegów, z którymi przekrzykiwał się, w co będą grać. Kolejny raz wróciłem do lektury.

Po chwili uniosłem głowę i znów ujrzałem cień rozrabiaki z nieco dłuższymi włosami niż ostatnio i czerwoną czapką z daszkiem oraz białym, nastroszonym orłem nad czołem. Przyszedł pokazać mi piłkę, którą dumnie trzymał w swych małych dłoniach. Twarda! - wykrzyczał swoje podekscytowanie tym, co będzie się działo za pięć minut na boisku. Pokaż. Masz rację. Jest odpowiednia do gry. Kuba spojrzał mi prosto w oczy i odwrócił się na pięcie, bo przed wejściem do szkoły zbierał się kolorowy, ubrany tłum drugoklasistów, którzy po raz pierwszy dziś mieli opuścić mury budynku, w którym się poznaliśmy.

Wcale nie jestem w tyle ze spostrzegawczością w stosunku do chłopca. Miał nowy plecak, w kolorze nieba.  Znów pobiegliśmy do pokoju nauczycielskiego i negocjowaliśmy, który z nas otworzy salę. 9 - to pod tym adresem nieznane mi jeszcze siedem miesięcy temu dziecko potrafi sprawić, że w godzinę znikają z mojej twarzy smutki, których nie jest w stanie pozbyć się nawet mój Przyjaciel. Tym razem to On miał coś dla mnie - zielone jabłko, tak małe, że mieściło się w mojej dłoni. Wyjął je ze swojego chlebaka z bohaterami filmu animowanego, Auta.

Wciąż rozbryzgujemy na kartkach czarne kleksy w postaci cyfr i liczb. Mnożymy i dzielimy, odnosimy kolejne sukcesy, nawet na sprawdzianie z matematyki uzyskaliśmy 11 na 14 punktów. Od dwóch, a może trzech tygodni, Kuba bierze ode mnie gumę do żucia, którą wydobył z mojej szarej, znoszonej torby. Choć wie, że będzie za mocna, kiedy się w nią wgryzie, wcale nie rezygnuje. Na wszelki wypadek bierze ode mnie biały papier, którego miejsce też potrafi zlokalizować. Po dwóch minutach guma ląduje razem z moją ostatnią chusteczką do nosa w koszu. Jego rolę odgrywa zielone wiaderko z metalową obręczą i niewielkim, drewnianym uchwytem. Trzecie z kolei zadanie do sprawdzenia czekało na moją uwagę. Biorę do prawej ręki czarny długopis i usiłuję sprawdzić, co mój podopieczny umie. Niebezpiecznie chłopiec się podnosi, staje nade mną, zrzucając na moje barki spory ładunek odpowiedzialności. I co? Oczyma zbliżam się do ostatniego działania, ale chłopiec wykonuje ruch, który zapamiętam. Jego ręka spoczęła na moim prawym ramieniu. Poczułem się ważny. Wyobraziłem sobie, że to gest pocieszenia mnie, choć to ja byłem katem dla  matematycznych umiejętności drugoklasisty.

Uświadomiłem sobie, że nikt nam nie zabierze tych chwil. Kuba otwiera mi oczy na świat widziany z jego perspektywy. Z każdym spotkaniem nie mogę się nacieszyć i nadziwić oryginalnością dziecięcej rzeczywistości. Jesteśmy spontaniczni, nie ograniczamy się - kończymy obowiązkowe zadania i ruszamy na podbój szkolnych półek oraz plastikowych pojemników z zabawkami. Chwytamy klocki, by zbudować z nich zamek marzeń. Dziś jednak prym wiodły bębenki i cymbałki.

Czuję się pewnie, bo wraca do mnie dzieciństwo - czas, którego w pełni nie wykorzystałem. Uwielbiam Kubę. Dzisiejsze jabłko miało kolor zielony na pierwszy i kolejny rzut oka, ale było niewiarygodnie słodkie. Choć w powietrzu unosił się jesienny aromat, owoc smakował wiosną. I właśnie o to chodzi - żaden z nas nie wie, co za kolejne siedem dni wymyśli drugi. 

A ja wracam, kolejny raz słysząc niosące się z oddali Do widzenia!!! Wsiadam do 69, a w myślach krąży mi jedno zdanie, które chłopiec usłyszałby z moich ust, gdyby znał angielski. Z uśmiechem powtarzam sobie: You made my day.

1 komentarz:

  1. i czytając łza zakręciła mi się w oku i przypomniały moje zajęcia z Marcelem! Chciałoby się powtórzyć...

    OdpowiedzUsuń