piątek, 26 lipca 2013

dotykam sedna

Wczoraj było doskonałe. Siedzieliśmy na zielonym dywanie z trawy, z oczami na wysokości zaradności owadów. Przegryzając ciszę kolorami lata, nie liczyliśmy czasu. Rzeka wciąż płynie, choć nasze stopy się zatrzymały. Wcale nie przed chwilą. Rozbiliśmy swój namiot pół roku temu i wciąż popadamy w słowotok milczenia, kiedy patrzymy sobie w oczy. Od dziś będziemy walczyć pod gołym niebem z ciężkimi powiekami i czarnymi chmurami, które nadciągają w niespełnionych prognozach pogody. Nie będziemy się wysypiać, zażyjemy kąpieli w pobliskim strumieniu, nawet, jeśli woda będzie zimniejsza niż moje serce sprzed pół roku. Utopimy problemy w swoich uśmiechach i zrekompensujemy odległość od domu naszą bliskością. I choć nieszczęścia chodzą parami, ich los wcale nie jest taki zły, skoro jest coś o bliźniaczo podobnej naturze. My nadal trzymamy się za ręce. I za słowo też, mimo że ja przestałem wierzyć mojemu, a nawet całej gromadzie:


dalekość

on szuka jego
ona szuka jej
dzień rodzi słońce,
a mnie goni cień
w pudełku zapałek
w szafie na buty
na pięciolinii szukam swej Nuty

ukryty w słowach
dziwnych obrazach
wolności symbolach
miłości frazach

znalazłem drogę 
nierówno w czas
tak idealnie -
na jeden raz

raz jeden, nie więcej
za późno dmę w róg
jam mędrzec szalony
poezji swej bóg

wskazałbym serce
i z rzadka rozum
gdybym zrozumiał owe kuriozum

ja - czarny kot
ty błądzisz w stadzie
na piętach sam chodzę
na przekór gromadzie

słowo nas łączy
dotyk rozdziela
nie będzie w tych sercach rosła nadzieja

ni ręka, ni oko
ni mały palec
tak nam się trudno jakoś odnaleźć

i myślę wciąż o tym miłości rozdziale
tak nam się trudno jakoś odnaleźć

środa, 24 lipca 2013

Między wtorkiem a poniedziałkiem

Zostałem zniesiony z prądem rzeczywistości na manowce, ale, jak się okazuje, nawet tu można marzyć o mrzonkach. Jest cicho i spokojnie. Jest szczęśliwie, bo ktoś w końcu nadał temu stanowi drugie imię. Gryzące biedronki tułają się po haftowanej firanie chwili od samego rana, a słońce budzi dusząco-gorącym pocałunkiem. To lepsze niż kawa o poranku, której smakiem zachwycają się poszukiwacze mocnych doznań leżący nieprzytomnie w pościeli. Mnie wystarczy pasta do zębów, szampon i soczysty arbuz naszpikowany armią pestek o łatwo pękających pancerzach. Jestem mozaiką codzienności. Kolejna minuta to pora na to, by coraz odważniej dobierać kolory i słowa. Poznaję nowe szyfry zdań i niewypowiedziane wcześniej sentencje. Jestem w centrum fantastycznego świata magii i nie jest mi obce brazylijsko-kolumbijskie spojrzenie na życie. Odkrywam smaki, uczucia i granice bólu. Najczęściej jednak czuję wypalone ślady gorąca na palcach obu rąk i wtedy nagle uświadamiam sobie, że kuchnia przecież żyje ogniem. O wielu rzeczach nie pamiętam, mimo że to ja otworzyłem okno. Wciąż trenuję swoją wytrzymałość i cierpliwość innych. Wkrótce zacznę sobie tłumaczyć, że zielone oczy zostaną ułaskawione bez względu na to, czego się dopuszczą. Systematycznie wypełniam dziennik, który upamiętni bodźce dla wszystkich uczuć i pokaże grafik życia naszego związku. Choć lipiec oficjalnie stał się moim szczęśliwym miesiącem, nie odpuszczę jemu, jej i nam. Przekonałem się, że tanio nie zawsze oznacza źle, a pięknie oznacza zawsze - wystarczy przekroczyć granice siebie. Wiem to, bo jutro też będzie dziś, a podczas śniadań, które zacząłem jeść, szukam kolejnych czterech ścian, które uratują mi życie, kiedy Cię zabraknie.


poniedziałek, 15 lipca 2013

Zaczarowany

Przyszła noc. Na firmamencie Twych oczu wciąż widzę swoje odbicie. Nie wiem, czy to najlepszy sen, czy spełniające się marzenie, które zakwitło w mojej głowie zapewne w bezchmurny dzień. Zanim nadejdzie sen, przykrywam się kołdrą innego wymiaru, bo wiem, że w krainie Twoich czarów wszystko jest możliwe. 


niedziela, 14 lipca 2013

Jak mama

Buty z nierozwiązanymi sznurowadłami rzuciłem pod wielką szafę, a strach zostawiłem na chodniku między czwartą a piątą przecznicą dalej. Usiadłszy po męsku na łóżku, roztapiam ostatnią kostkę czekolady z miętą w ustach, które pod koniec dnia straciły oratorski polot na rzecz języka oczu. Zresztą było tak cały dzień. Najpierw na te samej wysokości po drugiej stronie ulicy zaczepiły mój wzrok żółte kalosze, które kłóciły się z czernią całego stroju. Nie zdążyłem dobrze odwrócić głowy, a już kilkanaście sekund później zaatakowała mnie czerwień kobiecych trampek brodzących w deszczu. Z pewnością przeprawiły się one przez pole minowe morw, które w dzieciństwie były dla mnie źródłem witamin i pretekstem do integracji z nieco dalszymi sąsiadami. 

Każdy dzień ma swój niepowtarzalny punkt kulminacyjny - dziś było nim zauroczenie w supermarkecie. Chodzi o sytuację niebagatelną przez sam fakt postępującej degrengolady i straszenia pociech słowami: nie biegnij do pana, bo cię pobije! Tym razem mama okazała się profesjonalistką - kobietą kochającą zawodowo. Pani ubrana w skromność i szczery uśmiech na wątłej i bladej twarzy pokazała dziecku, że długie i zielone to ogórek. Zaczęła oswajać kilkuletniego syna z maszyną w konsumenckim zoo, która służy do ważenia warzyw i owoców. Oboje nie przejmowali się ustawiającym się za nimi ogonem granatowych koszyków przeskakujących z ręki do ręki. Moją uwagę ostatecznie kupiła niepopularna reakcja - kobieta zatrzymała uciekające dziecko nie słowami nie biegaj!, ale zaczekaj na mnie, bo mam ochotę na pomidora i chciałabym go kupić

Jak widać, codziennie mijam ludzi, którym warto by się było przyjrzeć bliżej i dłużej. Wbrew pozorom co dzień łączy nas bardzo wiele, choć nie zdajemy sobie z tego sprawy. Na przykład? To przypadki każą nam się dzielić wciąż tym samym słońcem. 


piątek, 12 lipca 2013

Kolor nieba między nami

Wyobrażam sobie, że siedzę na świeżo pomalowanej ławce. Jest mniej wygodna od parapetu, na którym jadłem, pisałem, piłem i czytałem, ale ma swój urok. Taka mi odpowiada w zupełności. Pasy w kolorze mahoniu o szerokości kasety magnetofonowej odciskają mi się świeżością na białej koszuli z podwiniętymi rękawami i jasno orzechowych spodenkach. Jestem zamyślony, więc jeszcze o tym nie wiem i na dodatek śledzę historię chłopca, który ma w sercu ropuchę. Książka pochłania mnie na tyle, by nie spostrzec nad głową uciekającego malinowego nieba z chmurami lekkimi jak puch. 

Wydaje mi się, że pada deszcz. Chyba nikogo ze mną nie ma. Na pewno nie przeszkadza mi nawet wiatr. 

Sprinterzy od czasu do czasu odciskają ślady swoich stóp na trawie błyszczącej od łez, która rozpościera się tuż za moimi plecami. Niedojrzały cytrynek rozpoczął delikatny flirt z kołnierzykiem białej koszuli, ale nawet tego nie czuję. Jestem myślami w miejscowości: Było. Kiedy unoszę głowę nad grzbietem książki, którą właśnie zamknąłem, tak, że widać mi tylko oczy, obserwuję gwar dzieci unoszący się znad piaskownicy i czuję uśmiech na ich twarzach. Kiedy spostrzegłem, że nie szanuję czasu, chwyciłem równowagę i pobiegłem przed siebie, żeby uratować tartę z truskawkami. Właśnie w tym momencie minęły mnie promienie przemieszczające się szybciej ode mnie. Mimo że mnie już nie ma, trawa nadal promieniuje bólem. Nie widać go, nie czuć, tylko ona go zna. Niebo przykryły jagody, krwawo rozpraszając maliny, raz po raz mieniące się blaskiem jak świąteczne drzewko. 

Wiem, że pada deszcz. Wiem, że ktoś ze mną był. Wiatr na pewno mi przeszkadzał. 

Ja siedziałem na ławce, Ty patrzyłaś na trawę przez okno. Ja lubię jagody, Ty maliny. Kłócimy się nadal, choć te myśli już się nie spotykają. Prawie się nie znamy. Bez względu na to, kto ma rację, przegrywamy wszystkie wojny. Czas przeszły, niestety, istnieje, choć tylko dzięki niemu wiem, co przeżyliśmy.

czwartek, 11 lipca 2013

Rozdział 51

Jeszcze niedawno temu błogosławiłem czas od ósmej do szesnastej, bo oznaczał poczucie bezpieczeństwa, którym dzieliłem się po równo, na trzy części. Nastał jednak kres aury miłego powitania. Słowa z każdym dniem wierciły do krwi coraz większe dziury w wierze we własne możliwości i nowo narodzonej pewności siebie. Podenerwowanie było wyczuwalne przez cały czas. O szesnastej, jak co dzień, zabrałem swoje rzeczy, udając się do oazy spokoju, w której mogłem skutecznie walczyć ze zmęczeniem i nałogowym bólem głowy. Dziś już nie wstałem za pięć szósta – nastawiłem budzik o dwie godziny wcześniej niż zwykle. Chwilę później barwy nas znów znalazły się na wspólnej palecie. Na zachmurzonym niebie szukaliśmy wschodzącego słońca, które spóźniło się wobec dokładnie wyliczonych oczekiwań. Nie brakowało w nich ani krzty pewności. Rozczarowanie przyszło z czasem, a wraz z nim wyskoczyły z czaszek wątpliwości, które rozlały się na naszych twarzach, brudząc paletę barw myślami w kolorze dramatyzmu. Nim zmorzył nas sen, budzik został wyłączony, a nadzieje na spełnienie planu były niespokojne, choć nie powiedzieliśmy sobie o nich ani słowa.


Obudziłem się w epoce nowego porządku. Słońce zmierzało ku zenitowi, a ja podążyłem za zapachem prysznica. Zrobiłem kanapki, założyłem trampki w kolorze nadziei i wsiadłem do pociągu. Plecak wypchany łakociami unosił się nad pośladkami, które jako jedyne nie miały okazji na dialog ze słońcem. Podążając aleją leśnych drzew, ramię w ramię, wreszcie poczułem ulgę. Od dziś zmienią się metody, ale cel pozostaje niezmienny - każdego dnia walczę o zapach miasta, w którym Cię poznałem.