Przegrałem tej zimy, trzykrotnie,
w minimalnych odstępstwach czasowych, odnawiając przeziębienie zalewane akwenem
gorzkich kropel. Czasowe unieruchomienie sprawiło, że każdy krok stał się
nagrodą za nieprzespaną noc. Przestrzeń zmieniła dla mnie smak, uzurpując sobie
również niezbywalne prawo do odebrania mi węchu i radości z wydobywania
dźwięków. Dziś było gorzej.
Po raz trzeci odwiedziłem
miejsce, którego unikam nawet wzrokiem. Tu boli każdy krok sunący po pastelowej
ściółce życzeń pacjentów, w której pod światło odbijają się świadectwa ich
niecierpliwej tęsknoty za wolnością. Nieco wyżej usadowiła się nadzieja –
plastikowa, choć stabilna, będąca miejscem wytchnienia i zregenerowania
gruczołów łzowych. W oddali harmider spieszących się pielęgniarek i głosy
chorych, nawiązujących schizofreniczny kontakt z niewidocznymi, choć słyszanymi
przez nich bliskimi. Szpital zawsze będę kojarzył z niekłamanym bólem i
samotnym pojedynkiem.
Na przestrzeni lat odegrałem
różne role – byłem cyganką na pierwszy dzień wiosny w przedszkolu, śpiewającym
pasterzem w szkole, towarzyszem kota w butach w gimnazjum. W liceum zająłem
miejsce ostatniego samuraja wśród rzeszy jednakowych, wrogo nastawionych
Japończyków, a dziś byłem Pozornym Wsparciem. Mimo że scenariusz mnie nie obowiązywał,
nie pchałem się przed kamerę. To ja potrzebowałem pomocy.
Miejsce sprawiło, że w mgnieniu
oka czułem każdą kość i wszystkie mięśnie, które zwinęły się w kłębek ze strachu. Pięści zacisnęły się po zewnętrznych stronach ud a żołądek
skurczył się do rozmiarów koła powstałego z połączenia kciuka i palca
wskazującego.
Poręcze dla osób niepełnosprawnych
ruchowo, kobiecy głos windy sugerujący mnogość oddziałów na piętrze i
rekonwalescenci poruszający się swoim tempem, choć jednogłośnie w dresach. To
wszystko rzuciło na światło dzienne kadry życia sprzed lat.
Przełyk zwężał się z każdą chwilą
bardziej, uaktywniając palce, które coraz dotkliwiej wbijały się w korpus.
Wyobraźnia słyszała krzyk łamanych kości i płacz zatorowanych żył. Pamięć nie
zawiodła.
Po leczeniu w miejscu takim jak
to, uchodzącym za symbol odrodzenia, odszedł mężczyzna, który przemierzał
życie na dwóch kółkach. Rowerzysta – amator z zamiłowania, współpasażer
wieloletniego związku, nauczyciel naturalnej i bezinteresownej miłości. Tylko
On był w stanie wytłumaczyć niespełna ośmiolatkowi, czym jest miłość – nie za
pomocą słów, a dzięki sumie kilometrów przemierzonych na jednośladzie, żeby
podarować dziecku pomarańczowego, owalnego lizaka z twarzą piegowatej
dziewczynki na papierku i kiść bananów.
Boję się szpitali, bo pamiętam,
że w Jego przypadku poprawa zdrowia była tylko chwilowa, a wschód słońca
trzynaście lat temu był bardziej bolesny niż wszystkie poprzednie i następne.
Nie zawsze można uratować kogoś, kto chce być bliżej Boga, a On bardzo wierzył.