czwartek, 28 marca 2013

Supportując ból


Przegrałem tej zimy, trzykrotnie, w minimalnych odstępstwach czasowych, odnawiając przeziębienie zalewane akwenem gorzkich kropel. Czasowe unieruchomienie sprawiło, że każdy krok stał się nagrodą za nieprzespaną noc. Przestrzeń zmieniła dla mnie smak, uzurpując sobie również niezbywalne prawo do odebrania mi węchu i radości z wydobywania dźwięków. Dziś było gorzej.

Po raz trzeci odwiedziłem miejsce, którego unikam nawet wzrokiem. Tu boli każdy krok sunący po pastelowej ściółce życzeń pacjentów, w której pod światło odbijają się świadectwa ich niecierpliwej tęsknoty za wolnością. Nieco wyżej usadowiła się nadzieja – plastikowa, choć stabilna, będąca miejscem wytchnienia i zregenerowania gruczołów łzowych. W oddali harmider spieszących się pielęgniarek i głosy chorych, nawiązujących schizofreniczny kontakt z niewidocznymi, choć słyszanymi przez nich bliskimi. Szpital zawsze będę kojarzył z niekłamanym bólem i samotnym pojedynkiem.

Na przestrzeni lat odegrałem różne role – byłem cyganką na pierwszy dzień wiosny w przedszkolu, śpiewającym pasterzem w szkole, towarzyszem kota w butach w gimnazjum. W liceum zająłem miejsce ostatniego samuraja wśród rzeszy jednakowych, wrogo nastawionych Japończyków, a dziś byłem Pozornym Wsparciem. Mimo że scenariusz mnie nie obowiązywał, nie pchałem się przed kamerę. To ja potrzebowałem pomocy.

Miejsce sprawiło, że w mgnieniu oka czułem każdą kość i wszystkie mięśnie, które zwinęły się w kłębek ze strachu. Pięści zacisnęły się po zewnętrznych stronach ud a żołądek skurczył się do rozmiarów koła powstałego z połączenia kciuka i palca wskazującego.

Poręcze dla osób niepełnosprawnych ruchowo, kobiecy głos windy sugerujący mnogość oddziałów na piętrze i rekonwalescenci poruszający się swoim tempem, choć jednogłośnie w dresach. To wszystko rzuciło na światło dzienne kadry życia sprzed lat.

Przełyk zwężał się z każdą chwilą bardziej, uaktywniając palce, które coraz dotkliwiej wbijały się w korpus. Wyobraźnia słyszała krzyk łamanych kości i płacz zatorowanych żył. Pamięć nie zawiodła.

Po leczeniu w miejscu takim jak to, uchodzącym za symbol odrodzenia, odszedł mężczyzna, który przemierzał życie na dwóch kółkach. Rowerzysta – amator z zamiłowania, współpasażer wieloletniego związku, nauczyciel naturalnej i bezinteresownej miłości. Tylko On był w stanie wytłumaczyć niespełna ośmiolatkowi, czym jest miłość – nie za pomocą słów, a dzięki sumie kilometrów przemierzonych na jednośladzie, żeby podarować dziecku pomarańczowego, owalnego lizaka z twarzą piegowatej dziewczynki na papierku i kiść bananów.

Boję się szpitali, bo pamiętam, że w Jego przypadku poprawa zdrowia była tylko chwilowa, a wschód słońca trzynaście lat temu był bardziej bolesny niż wszystkie poprzednie i następne. Nie zawsze można uratować kogoś, kto chce być bliżej Boga, a On bardzo wierzył.

piątek, 22 marca 2013

23 minuty bez ceny


Zaktualizowałem archiwum swojej pamięci. Tak naprawdę trudno mi powiedzieć, kiedy moja ciekawość rozwinęła się bardziej niż inne instynkty. Nie pamiętam, kiedy postawiłem pierwszy krok w skórze dziennikarza. Wiem jednak to, że zawsze bałem się nim nazwać, bo są ludzie, którzy robią to pod wpływem jednego tekstu, mimo że ten i tak nie zapadł nikomu w pamięć. Dziś sprawia, że przypisywanie nazw jest niezwykle proste i nie do końca przemyślane. Jak bardzo się myliłem w swoich określeniach, będę się dowiadywał podczas kolejnych spotkań, podczas kolejnych myśli przelewanych na publiczny papier.

Kiedy myślałem, że potrafię napisać wiele, zacząłem mieć wątpliwości, o co mi chodzi i co może przynieść pisanie w konkretnej rubryce na bliżej nieokreślony temat. Czułem bezwzględne ramy schematu, który zbliża w stronę rutynowych pytań, jest o krok od tandety i niezmywalnie przykleja do powtarzających się słów, bo przecież regularność jest narzuconym z góry zadaniem do sprawdzenia, czyli ograniczeniem z nagrodą lub karą na końcu. Najlepszą obroną jest atak, więc zrezygnowałem z defensywy, wiedząc, że dalszy opór nic nie da, skoro chcę pisać. Chodziło o poszerzenie horyzontów, o zwiększenie liczby par czytelniczych oczu śledzących moje litery w mojej kolejności, a przy okazji, co wymyśliłem po podjęciu decyzji, stwierdziłem, że nikt nie pomyli już mojego imienia (pozdrowienia dla wykładowcy od „Michała”).

Wywiad. Tej grządki jeszcze nie uprawiałem. Nie zdążyłem się nawet odwrócić, a tydzień pomknął o kolejnych siedem dni do przodu, zostawiając mnie z pustą kartką zatytułowaną: Pytania do XY, bo Biblia dziennikarstwa zastrasza szeregiem reguł, które warto zastosować, by nie spowić czterech ścian i swojego gościa odorem nudy. Nie pomogły wywiady z brazylijskimi piłkarzami, nie sprawdziła się żadna cenna rada, wolę siatkówkę.

Zamknąłem, wyłączyłem, przestałem stawiać zdania ze znakiem interpunkcyjnym będącym lustrzanym odbiciem litery S i kropką pod spodem… W ciągu pięciu minut zapisałem kartkę tabunem pytań, jeszcze nieco zakurzonych, nieoszlifowanych, ale tabula rasa ewoluowała w piaskownicę mrówek, których początek sięga atramentu. Nie ma reguły, jak układać pytania. Dobrze mieć ich dużo, uporządkowanych w logiczne ciągi (…) Dowiedziawszy się o magii pierwszego pytania (które przykuwa uwagę zaraz po tytule), wybierałem to moje na tyle długo, bo zdecydować się na jedno z nich dopiero na pięć minut przed rozmową. Niecałkowity nieprofesjonalizm miał w sobie pewną nieśmiałość i pierwszy stopień spontaniczności (mimo że moja wiedza na temat rozmówcy była na tyle szczegółowa, by zaskoczenie wyrażało się uśmiechem i śmiechem na jego twarzy, nawet, jeśli piłka nożna to nie moja dziedzina).

Ostatnie przełknięcie śliny, nerwowe oczekiwanie i włączanie dyktafonu z objawami Parkinsona to preludium do udanego dwudziestotrzyminutowego dialogu. Choć moja natura domaga się od rozmówcy wielu odpowiedzi (proporcjonalnie do liczby pytań), to spotkanie było czymś niezwykłym. Samozadowolenie? Nie wiem, ale ktoś odkrył przede mną część swojego świata, ktoś, kogo być może ogłuszyłem swoim śmiechem gdzieś i kiedyś, idąc po krawężniku jak po równoważni. W każde ciało wpisane jest jakaś historia. I właśnie to stało się sukcesem mimo mojego niedoświadczenia: zamknąłem, wyłączyłem i przestałem zadawać pytania, bo uznałem, że nie umówiłem się na rozmowę z piłkarzem, ale ze studentem, chcę opisać studenta, a nie piłkarza, chcę zobaczyć w studencie nie piłkarza tylko homo sapiens z krwi i kości. Personalizm podkreśla: najważniejszy jest człowiek jako osoba. To pozwala uciec od uprzedzeń i przeżyć katharsis w momencie włączenia przycisku STOP w dyktafonie, widząc i wiedząc, że rozmowa opierała się na zasadach partnerskiego dialogu i była prosta i szczera, a więc prawdziwa.

O tym, jak inspirujące jest dziennikarstwo, czyli sztuka rozmawiania z ludźmi połączona z obopólnym (w przypadku dialogu w stosunku 1:1) byciem sobą i widzeniem rzeczywistości własnymi źrenicami, przekonałem się, kiedy uznałem, że słowa kiedyś się nudzą. A wszystko dlatego, że zapomniałem o najważniejszym – o człowieku, a on nie ma prawa się znudzić, bo każdy jest inny i, jak sugeruje personalizm (za bardzo zapamiętałem wykład z filozofii), może urzeczywistnić się tylko w drugim człowieku.


Wracając po dniu pełnym wrażeń do nad wyraz spokojnej przestrzeni czterech ścian, zadawałem sobie pytanie, na które nie odpowiem, bo nie wyprzedzę tego, co już się stało: Czy miałbym kiedykolwiek możliwość porozmawiania z kobietą, która kopie piłkę, jeżeli nie zgłosiłbym się do redakcji?

sobota, 16 marca 2013

W poszukiwaniu wiosny


To jeszcze nie jej czas, a już zewsząd słychać: „jest za zimno”, „kiedy będzie wiosna?”, „nic mi się nie chce”. Niespełniająca się nadzieja coraz bardziej zaczyna kłuć słowami moje uszy i nawet nie muszę ruszać się z krzesła. Ulica to co innego, bo ludzie dojrzali (często tylko z nazwy) są permanentnymi propagatorami krytyki życia, swojego stanu zdrowia i zbyt dużej ilości śniegu na chodnikach, choć z pełną świadomością omijają w tych niepochlebnych rozważaniach podeszwy swoich butów. Nawet, jeżeli miałyby być faktycznym i jedynym powodem urazów czy braku stabilności. Nikt się nie przyzna, że jednak to problem wrodzonego racjonalizmu i stereotypowego narzekania, które dodaje animuszu do dalszego gaworzenia pozbawionego sensu.

Chciałoby się po prostu wyjść, ale prezenterka wczorajszo-wieczornej prognozy pogody powiedziała, żebyśmy zamknęli się w czterech ścianach. Chciałoby się wstać z łóżka, ale lekarz powiedział, żeby nie ruszać się z niego na krok, więc nie wykonujemy ruchu nawet do łazienki. Chciałoby się pobiegać, ale jednak za zimno, mimo że sobie obiecaliśmy. Chciałoby się, owszem, ale wyłącznie na niby, bo przecież wiosna nie przyjdzie. Już nawet prognoza pogody nie jest w stanie zaopatrzyć nas w gigantyczną strzykawkę nastroju z symbolem: +.

Nie chce się podciągnąć rolet do góry. Nie ma za czym tęsknić. Obiekt wielogodzinnego czekania zniknął równie niespodziewanie jak kamfora, choć nigdy go nie było, bo zawsze wraca się do tego samego, który nigdy nie będzie. W obliczu przełomowego (zimowo-wiosennego) zagubienia jesteśmy w stanie usprawiedliwiać się ze wszystkich małych, ale ciężkich grzechów i możliwie przed każdym Dobrym Duchem, który nie karci, bo próbuje zrozumieć.

Z tych myśli z niesłychaną łatwością kiełkują absurdalne plany nowego sposobu życia, np.: regionalny kosmopolityzm. Zostawię to, bo tu nic ciekawego nie ma. Zostawię to, bo tu wszyscy się znają. Nie ma tu nikogo, wyjadę, najpierw za najbliższą granicę miasta, a potem się zobaczy. I tak przemierzę wszystkie regiony Polski w poszukiwaniu czegoś, czego nie dostanę nigdzie, bo ja sam nie wiem, co to takiego. I to wcale nie wiosna, bo ta jest wszędzie i co roku ma swój jasno wyznaczony czas.

I nagle się staje. Zawsze się staje. Wreszcie przychodzi 21 marca i życie staje na głowie. Wychodzimy, mimo dziesięciostopniowego mrozu, bo przecież jest wiosna. Wstajemy z łóżka i idziemy do sklepu mimo czterdziestostopniowej gorączki, bo przecież jest wiosna. Biegamy rozochoceni faktem zakomunikowanym w kalendarzu i stęsknieni za świeżym powietrzem, bo przecież dziś dwudziesty pierwszy dzień marca. I jedyną rzeczą, za którą tęsknimy, nie jest człowiek. Nie mamy nawet czego sobie wybaczać. Nie możemy się doczekać 21 czerwca, bo wtedy będziemy jeszcze bardziej szczęśliwi. Palące słońce, plaża i jezioro są bardziej atrakcyjne niż wiosenne kwiaty. A potem spadniemy z wysokiego konia prawdy i znów zaczniemy kuśtykać, potykając się najpierw o kolorowe liście, których nawet nie zauważymy, a potem wpadniemy w zaspę wyraźnie odczuwalnej bieli śniegu. I tak w kółko.

Ludzie zaczęli przypominać stado człowieków* pierwotnych, których życie kręci się tylko wokół pór roku, a ich humor zależy od funkcjonowania lub nie w harmonii z nimi. Chyba już czas, by stanąć na wyższym stopniu podium darwinowskiej ewolucji, machając ręką na znak zwycięstwa i trzymając w niej swoje życie.

Jak bardzo jestem odklejony od rzeczywistości, którą ludzie malują sobie każdego dnia na szaro, przypomniał mi dziś owad. Idąc ulicą, tą samą od wielu miesięcy; tą, która niedawno temu zaatakowała mnie warstwą śniegu spadającą z dachu, niespodziewanie usiadła mi na nosie mucha. Nie muszę chyba wspominać, że instynkt ucieczki jeszcze się w niej nie obudził, więc z przyjemnością pomogłem jej zniknąć. I wtedy…nie, nie stał się cud. Po prostu wyartykułowałem coś, co rzadko sobie mówię. Na szybszą jazdę, więcej ludzi na ulicach i przebiśniegi  jeszcze trochę muszę poczekać, ale nie muszę czekać na to, by uprzytomnić sobie, że wiosna jest każdego dnia we mnie.


*Niepoprawność gramatyczna jest wprost proporcjonalna do niepoprawności życiowej. 

czwartek, 14 marca 2013

"Pantofle, dżem i inne takie"


Nowe zdanie rozpoznaje się po wielkiej literze, nowy image zazwyczaj po krótszych włosach, a nowego „ja” nie poznaje się gołym okiem. Nowe życie nie zaczyna się od grubej poziomej kreski unoszącej ciężar tego, co było. Nowe życie to przemilczana radość, wesoły grymas na twarzy samotności, która przestała być karmiona przykuwającymi do łóżka myślami, ale i ucieczka przed otaczającym światem usiłującym wiedzieć więcej, bo fakty na temat herbaty wypitej przed chwilą lub przeczytanej książki zaczęły mieć charakter bardziej intymny niż ubiegłonocne poczęcie w łonie jednej z koleżanek. 

Nie wystarczy żyć inaczej. Potrzeba ciągłego ulepszania. „Lepiej” oznacza: ucz się na błędach, bo one są kopalnią nauki. To właśnie jest doświadczenie, które mierzy się liczbą stłuczonych słoików z napisem: ALTERNATYWA. Może nim być własny interes rozbity na skraju dróg jak obóz, w którym można znaleźć ciepłe bambosze z naturalnego futra i konfitury smażone po zmroku. Początkiem może być impuls składający się z liter: niebójsiętegokimjesteś albo siedzenie, czekanie i wypatrywanie nadziei w trawie, która nie wiadomo, kiedy wyrośnie lub, co gorsza, szukanie swojego osobistego dogmatu w literaturze. Ten ostatni to początek końca. To drapieżny bluszcz niezrozumienia, który bezwzględnie oplata niezliczoną liczbę wyobrażeń.

Po co sobie tylko wyobrażać? Po co ciągnąć za sobą w prawej ręce przez życie trampolinę? Tak robią tylko dzieci trzymające w ręku misia, kiedy obudzą się w nocy i mkną do łóżka rodziców, bo tam jest bezpieczniej. Upadki bolą, ale po co odbijać się od czegoś, skoro można nauczyć się chodzić na nowo?

Pełnia szczęścia to nie wyrywanie się do odpowiedzi, żeby komuś zaimponować wiedzą. Pełnia szczęścia to nie jest liczba przeczytanych książek. Pełnia szczęścia nie jest wyrazem skradania się za kimś jak cień, bo brak odbicia może zaboleć. Pełni szczęścia nie wyraża się słowem: „chcę!”, a po prostu sięgnięciem właśnie po to.

Osobiście, niczego mi nie potrzeba. Nikogo mi nie potrzeba. Jestem jak Morze Czerwone, przed którym staje nie jeden mojżesz, ale tylko Mojżesz potrafi odgadnąć mój język. Wspominając czternasty lutego, na usta cisną mi się słowa już wyartykułowane: Czy to nadzwyczajny dzień? Czy my coś dziś jemy? Tzn. coś innego niż Twoje ciastka i moja herbata?

Coś nowego. Konsternacja, która zrodziła kolejną myśl, sprawiając, że życie odzyskuje wolność. 

117.Nie pamiętaj dat. Pamiętaj, żeby być szczęśliwym codziennie.

Największą tajemnicą, jaką mogę zdradzić, jest to, że pewnego słonecznego popołudnia (a nie było ich jeszcze tak dużo, by o nim zapomnieć) wskoczywszy na łóżko z nieposkromionego szczęścia, złamałem jedno z żeber podtrzymujących materac, na którym śpię…ale o tym cśśśśśś, bo to już zupełnie coś innego.