Pomruk dziękuję, bezkształtne do
widzenia, wzrok zatrzymany w czasie, milczenie, oddychanie przez nos, imitacja
człowieka.
Dziś nie wypiję, jak co dzień,
herbaty. Nie zastanowię się, czy skutkiem wyboru będzie jeżyna, malina i kardamon czy zielona ze skórką grejpfruta. Dziś nie mam po co otwierać sześciokąta
ze słodyczami. Dziś nie mogę zjeść wysuszonego na wiór kurczaka i półtwardych
warzyw. Nadszedł czas wrócić do bycia dzieckiem naprawdę. Dziś trzeba się
podporządkować dla swojego dobra. Nie
można mówić przez godzinę, choć najlepiej wcale. Nie można jeść przez kolejne
dwie. Nie płukać zębów niczym. Picie po 15, tylko chłodne, a jutro (ewentualnie)
letnie. Dziś nie można się spotkać,
nie można iść do ksero, biblioteki. Nie można? Jasne, że można. Już nawet
napisałem karteczkę z prośbą: Dzień
dobry! Proszę wydrukować wszystko jednostronnie po jednym razie. Byłem u
dentysty. Mam opuchnięte podniebienie. Nie mogę mówić. Dziękuję! :) (Wywołałem uśmiech na kolejnej twarzy! Ba, pani życzyła mi szybkiego
powrotu do zdrowia!)
To nawet nie jest najgorsze, bo,
jak powiada najmądrzejszy lis w literaturze: Popatrzę na ciebie kątem oka, a ty nic nie powiesz. Język to źródło
nieporozumień.
Jestem małym odkrywcą. To jedyna
pewna rzecz dzisiaj, ale i zawsze. Chyba nawet w jakimś ułamku poczułem, jak
się czują kobiety, dokonując dramatycznego wyboru.
Grzebanie w mojej jamie ustnej i
kręcenie głową sygnalizujące: muszę pana
zmartwić sprawiły, że świat się zatrzymał, choć minuty i tak mijały wolniej
niż zazwyczaj. Dziś zapłaciłem za umiejętności kobiety w średnim wieku z
poczuciem humoru, z którymi powinna trafić do rynsztoku, a nie gabinetu
dentystycznego. Nie brak tu jednak mojej winy. Perspektywa bólu pozwoliła mi na
beznamiętną ucieczkę trwającą wiele miesięcy. Dziś poczułem, jak złudna była to
wolność. Uciekłem, choć zegar tykał, a chip bólu namierzał mnie każdego dnia.
Niczym nieograniczony, z wiotkim
ciałem, stukającymi o siebie butami i rękoma, które nie wiedziały, co ze sobą
zrobić, otworzyłem swój intymny świat trzydziestu dwóch elementów. Byłem tak
odurzony swoją decyzją (X: Wyrywamy dziś?;
Ja: Pewnie), że wzrokiem wzbijałem
się raz nad głowę pani dr, krążąc po białym suficie, który nie miał żadnej
skazy, a raz – by doprawić swoją narkotyczną obojętność – prosto w bijące mnie
światło.
Może to się wyda absurdalne, ale
po trosze wiem, czym jest aborcja. Decyzja już zapadła, nie ma odwrotu. Jedna
para dłoni trzymała moje skronie, żebym nie zmienił zdania, żebym nie stał się
ofiarą cierpienia, żebym nie zniweczył planów, które wysnuło moje jedno, pewne,
zdecydowane słowo. Chwilę potem druga para rąk trzymała narzędzie kształtem
przypominające metalowego dziadka do orzechów, aż w końcu znalazło się we mnie.
Dłonie zaczęły skakać po moim czole, co oznaczało, że zaczęły się nerwy. W mgnieniu
oka coś we mnie pękło. Białe rękawiczki wyrzucały z moich ust kolejne odłamki
szkliwa. Potem przyszedł czas na resztę struktury zęba. Razem: trzy.
Wyciągnięto ze mnie trzy nogi zęba, który zniknął przed sekundą. Pokazano mi
je, wytłumaczono, dlaczego tak się stało, zgaszono oślepiającą mnie wiązkę
światła i kazano zejść z fotela, nic nie mówiąc.
Po raz pierwszy straciłem coś, co
było ze mną od zawsze. Ząb był taki jak każdy, chociaż, mimo pięknej obudowy,
był zepsuty w środku, rozkładał się z rozpaczy będącej skutkiem mojej nieuwagi,
obojętności, strachu przed bólem. Najgorsze jest to, że nie bolało. Leczenie
byłoby długie i bolesne, ale przyniosłoby efekt, pełnia znów by się napełniła.
Dziś straciłem coś nieodwracalnie i każde spojrzenie w lustro, każda wędrówka
języka, każde danie będzie mi przypominało o tym, że się poddałem. Choć to
tylko szóstka, stała dumnie w szeregu, choć się nie wychylała i nie była w
centrum uwagi. Była nieidealna (tak jak ja teraz bez niej), ale drugiej takiej
już nie będę miał. Żałuję.
Choć to tylko ząb, będę pamiętał.
To nie wigilia, to nie puste miejsce przy stole, które w każdej chwili można wypełnić.
Ten stan przypomina mi raczej topos dziury w ulubionej skarpecie – jeżeli zrobi
się dziura, a skarpeta nie zostanie wyrzucona, dziura będzie coraz większa, a
łatanie będzie zapobieżeniem tylko na chwilę, do następnej kraksy. Potrzeba nie
lada odwagi, by odebrać sobie coś wyjątkowego, coś niezastąpionego.
Choć wciąż słyszę trzask łamanych
kości małej istoty, którą przytulił do serca dziadek do orzechów i zmiażdżył swoją czułością, powinienem być z siebie zadowolony, bo mimo stanu
31/32, nareszcie wybrałem walkę gladiatorów (zdrowie kontra charakter). Uznałem
swoje zdrowie za wartość bezcenną. Późno, ale nigdy nie jest za późno, by coś
zmienić. Do tego przeżyłem, choć muszę obejść się dziś smakiem mojego zwykłego dnia,
i zrealizowałem pierwsze postanowienie z niedomykającej się listy ponad
pięćdziesięciu fraz:
24. Wylecz zęby do końca.
24. Wylecz zęby do końca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz