wtorek, 26 lutego 2013

Pierwsze

Po raz pierwszy trafiłem na kolejkę w punkcie ksero. Choć chodzę w to miejsce nie od dziś, dopiero tego dnia zatrzymałem się, rozejrzałem i zauważyłem tablicę z masą niespecjalnie śmiesznych kawałów. Żarty, zlewając się w biały prostokąt z czarnym maczkiem na gładkiej powierzchni, przypominają "ogłoszenia drobne", których nikt nie czyta, choć ta tablica krzyczy dwuwyrazem, żeby się uśmiechnąć. A to trudne, chyba że z samego rana budzi mnie mężczyzna nie z pustymi rękoma. 

Listonosz spóźnił się dziś do mnie 21 minut, ale jest jeden powód, dla którego mogę znieść niespełnioną senność. Lubię poniedziałki, bo wtedy spływają do stolicy województwa, bliżej - do korespondencyjnej stolicy dzielnicy, w której jeszcze pomieszkuję, ostatnie zdobycze literatury, ustrzelone przeze mnie na internetowych maksiwyprzedażach tuż przed weekendem. Punktualność wysłannika poczty wpisała się niezmywalnym kleksem gdzieś między skrytkę na wyobraźnię a worek z rzeczywistością tak bardzo, że, słysząc dzwonek do skłonnej do zamarzania zimą kraty, automatycznie wstaję, zakładam dresy, przeczesuję palcami krótko ścięte włosy i wkładam okulary, które wielokrotnie naznaczyłem liniami papilarnymi kilka godzin wcześniej. Mając grube skarpety na stopach, zalewam wrzątkiem herbatę i zmierzam do drzwi z pewnością, że za moment poczuję, jak zwykle o 10:30, intensywny zapach nikotyny przeżerający na wskroś zapach grejpfruta, który został zamknięty w jednej z czterdziestu torebek napoju. 

Tu docieram do rozwiązania, pierwszy raz od początku wybitnie kapryśnej zimy, zagadki zadanej mi przez kobietę, która prawdopodobnie darła się wniebogłosy, kiedy zobaczyła mnie po raz pierwszy. Nie można pić zielonej herbaty o tej porze roku, bo...podobno wyziębia. Nawet opierając dłonie o zapewniający bezpieczeństwo parapet, czuję, że nic nie ochroni mnie przed zimnem. 

Okna są jak wiecznie otwarta książka - gdy na nie zerkam, zawsze się coś dzieje, mimo że wcześniej się to nie zdarzało, a nawet nie zdarzyło. Na chodniku po drugiej stronie ulicy efektownie zadebiutował nastolatek w dresach i adidasach żonglujący kapustą niczym piłką do "nogi". Na jednym podwórzu mężczyźni roztrzaskali siekierami szkielet lodówki, łamiąc jej kręgosłup jak zapałkę. Na innym, przykrytym śniegiem, chłopcy we wczesnym wieku szkolnym ścigali się sklepowym wózkiem. 

Jak do sklepu to tylko z koszykiem, nie z czterema kółkami. Nawet supermarket uległ mojemu urokowi - urokowi chłopca, który chce zacząć. Pokonanie bariery pięciu minut w kuchni i początek odkrywania radości z nowych smaków jest również pierwsze, ale to obszar skazany na popełnianie błędów. Już nigdy  nie zaufam przepisowi, który nie ujmuje w składnikach proszku do pieczenia. 

Do tej pory pieką mnie uszy na myśl o moim morderczym śmiechu, który sprawił, że wylądowałem w produktach działu damskiego, choć to zbyt wybujałe wyrażenie. Dwustronny wieszak z ubraniami, lumpex. W każdym razie jeszcze nigdy nie słyszałem równie zaskakującego dialogu, który wszczął chudy jak półprocentowe mleko dwudziestoparolatek:

On: Dzień dobry. Chciałem kupić spodnie.
Ekspedientka: A jaki ma pan rozmiar?
On: Hm, nie wiem. Na pewno mały. 


Mało tego, choćbyś był pewien wszystkiego, nigdy nie wiesz na pewno, kto siedzi naprzeciwko Ciebie. I mógłbym tak pisać dalej, a przecież każde wrażenie jest pierwsze. 


piątek, 8 lutego 2013

Bez słów


Rozmowa z jedną z moich współlokatorek odbiła się refleksją, uzmysłowieniem, odszukaniem w  myślach, wcale nie tak znowu daleko, podobnego motywu, zaskoczeniem. Część wspólna naszego mieszkania jest tak mała, że nie sposób nie widywać się codziennie na korytarzu czy w kuchni. A jednak. My jesteśmy wyjątkowi. Już sam fakt, że przeprowadziłem cztery nie najdłuższe rozmowy ze współlokatorem w ciągu czterech miesięcy jest niepokojąco-zastanawiająca. 

W czym rzecz? A. (to ona zaszczepiła we mnie myśl) gotując coś, a ja zmywając, jak zwykle, z zapałem, za wszystkich, co jest popularne, choć niezrozumiałe, stwierdziła, że wie, kto jest w mieszkaniu, mimo że nasz wzrok się nie spotyka. Nie spotyka się nawet nasz zapach, spotykają się ewentualnie nowe zakupy w lodówce lub rozbrzmiewa paniczny śmiech przypominający gromkie wesele (w znaczeniu: radość) norki, czyli dźwięk wydawany przeze mnie, kiedy nie nadążam nabierać powietrza, usłyszawszy najsuchszy suchar na wycieńczonej od suchoty pustyni. A., niczym bohaterowie Kuczoka, mężczyźni, artyści, rozpoznaje nas w mgnieniu oka, nie, źle, ona - w mgnieniu ucha. O ile Kuczok personalia przechodniów kwituje charakterystyką ich nóg, tempa chodu i strojem okalającym części ciała od pasa w dół, o tyle my, czyli ja, B. i K. zdradzamy się sposobem otwierania drzwi. 

Nie wiadomo, kiedy wchodzi K., bo drzwi się otwierają i zamykają, ale potem słychać obcasy na długości całego korytarza. 
Ty wchodzisz szybko, pewnie, zdecydowanie. A że moje schronienie mieści się najbliżej drzwi, niknę, zanim myśl zdąży przebiec po neuronach. 
No i B. - wchodzi wolno, nigdzie się nie spieszy, czasem przeciąga rytuał wejścio-wyjścia z mieszkania, a czasem to drzwi płatają figle, nie pozwalając się otworzyć lub zamknąć. 

Bez słów można odczytać więcej, niż się wydaje. 
Ciszą odbija się kolejny zawód złożony na piersi Bliźniaka, bo cisza to najgorsza odpowiedź, jaką można usłyszeć. 
Ciszą zaczyna się i kończy kolejne spotkanie, przy którym stygnie zielona herbata z ananasem w dwóch kubkach, ale to akurat cisza, która jest jednym z najpiękniejszych manifestów radości. 
Cisza trwa podczas rozmowy, w której językiem są palce, mimika i ciało. 
Cisza jest wtedy, kiedy cieszę się tak bardzo, że na placu zabaw zawstydzam najbardziej zatwardziałych miłośników huśtawek, zjeżdżalni i piaskownicy cztery razy młodszych od siebie, po czym trafiam w książce na słowa:

Bywa tak, że z dzieciństwem trzeba się pożegnać, że trzeba się z niego wyleczyć. 


A wtedy krzyczę tak głośno, że nie słyszę samego siebie.