środa, 31 grudnia 2014

Górnolotny

Zawsze marzyłem o lataniu. Sny przepełnione ucieczkami przed złymi, obcymi i niebezpiecznymi ludźmi budziły mnie łomotaniem zahartowanego serca. Trudno z przekonaniem stwierdzić, że jest większe niż zwykle, skoro ciało znów straciło kilogramy. Przyjmuję, że z każdym dniem moje serce musi się bardziej napracować. Wracając do przestrzeni wertykalnej, nie czuję się lotnikiem. Nawet pilotem trudno mi się czuć. Ostatnie miesiące pokazały, że jeden dzień potrafi zmienić trzepot skrzydeł w huśtanie się głowa w dół na linie przywiązanej nieco powyżej kostki lewej stopy. 

Piątek. To ten dzień spędza mi sen z powiek od prawie dwóch miesięcy. W piątki się odpoczywa, w piątek się odreagowuje. Piątek to dzień, w którym traci się pewność wszystkiego. Gdyby życie było piosenką kabaretową, pewnie powtórzyłbym za Kołaczkowską (genialna!), że ta wiadomość zepsuła mi weekend, ale nie można rzucić okiem na tę sprawę z równoczesnym jego przymrużeniem. Piątek wyostrzył zmysły, wykreślił wszystkie słowa z listy "marzenia" i wytatuował mi ogromne worki pod oczami. Strony medalu są jednak dwie, a nawet jest ich więcej. Wybieram między ważnym a ważniejszym, mniejszym a większym złem, małym i dużym, ale tak naprawdę to żaden wybór, kiedy na szali walczą o życie moje "chciałbym" i "muszę". Zwycięzca zabiera wszystko. Walka toczy się każdego dnia. Do odwołania. 

Zanim nadszedł piątek, rozpływałem się na kolejnych praktykach studenckich, których oddech wypchnął mnie na powierzchnie nieograniczonych możliwości mojego umysłu. Jeszcze nigdy dotąd nie czułem tak bardzo, że pasuję jak ulał. Nigdy wcześniej i...już nigdy potem. Powoli zacząłem się poddawać i nie wiem, w jakim miejscu znajduje się teraz moja motywacja. Nie wiem, jak głęboko leży cel. Znów się boję, ale to uczucie dzielę z tymi, którzy razem ze mną płakali, nie wierząc w spóźniony haloweenowy psikus od Pana Losu. Żadne z nich nie wyobraża sobie, że kolejny raz uratowało mi życie. Jestem absolutnie pewien tego, że jak źle by nie było, życie ma sens. Lepsza połowa mojego serca ostatnio mi powiedziała, że nie jestem biedny. Po prostu gonię za marzeniami, a to niesie ze sobą konsekwencje. Czy to możliwe, żeby ostatni tydzień grudnia obdarzył mnie słowami, na które czekałem cały rok?

Na dobre porzuciłem maszynki i żele do golenia. Ciało straciło cztery kreski, a grzywka jest nie w tym miejscu, w którym od zawsze była. Mam wrażenie, że bardziej lubię siebie. Przeżyłem niekrótka przygodę z zumbą, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że mimo wszystko jestem odważny, a jednocześnie nauczyła mnie pokory i otwartości. To samo mógłbym powiedzieć o cotygodniowym spinningu. Przewróciłem pokój do góry nogami, a zawartość zbyt małej szafy czeka na wymagającą selekcję potrzeb ludzi, których być może bardzo dobrze znam. 

Będzie mi potrzebny paszport, bo miłość do muzyki jest coraz większa. Nigdy nie byłem za granicą, więc może w końcu widoki z pocztówek zostaną realnie zawstydzone moim dziecięcym zachwytem. Moje dotychczasowe podróże ograniczają się do bieganiny wokół małej bomby, którą noszę codziennie pod czaszką. Jest w niej każdy, ale moje oczy dotykają niewielu. Pamiętam każdy powód. Bezpieczna przystań jest potrzebna od zaraz, mimo że zaścian(k)owi dręczyciele już za chwilę znikną na zawsze, a w ich miejsce kolejne dwie osoby co najmniej otrą się o rękaw mojego życia. Podróż trwa, ale na horyzoncie jest wyczuwalny spokój.

Za moment wszystko się może zmienić. Cztery ściany, dwie osoby, jedno łóżko. Prosiłem w tym roku Mikołaja w anonimowym liście: przywróć mi marzenia. Zupełnie znienacka, pogodzony z Panem Losem, kartki znów pokryły się słowami i próbami spełniania najskrytszych pragnień, które należą do bliskich. Straciłem moc realizowania wszystkiego "na już", ale będę uparcie dążył do bycia powodem wielu uśmiechów i tych kilku łez, które, spadając, są odbiciem zażyłości miedzy nami. 

Nasza przyjaźń, choć już nie w relacjach studencko-studenckich, wciąż wzrusza i nie pozwala nam bez siebie żyć. Zalewamy się łzami w tym samy czasie, śmiejemy się na raz i milczymy tego samego wieczoru. Nasza miłość przechodzi renesans, mimo że nie świętowaliśmy jeszcze drugiej rocznicy. Wypady na wieś stały się coraz śmielsze i szczersze. Dlaczego prawda w końcu miałaby nie wyjść na jaw? Pamiętają o mnie: najbardziej kulturalna blogerka z Bydgoszczy, którą uwielbiam, i najbardziej zazdrosna impreziara próbująca swoich sił w każdym zawodzie, choć to klub stoi jej wodą w płucach. I ona - prawdziwy cud. Pyskata i odważna dziewczyna, nie potrafiąca sklecić zdania złożonego, ale zwinna w pisaniu CV. Ta, która bez samochodu czuje się, jak bez dachu nad głową. W końcu ta, która, dzięki mojemu uporowi, uwierzyła, jak niegdyś ja, że uczucie zrodzone w Sieci nie jest gorsze.

Są!

Są również ci, których nie ma, ale oni nie wiedzą o tym, że są. Chociaż...czy na pewno? Byli, bo pamiętam każdą datę urodzin. Wracają w myślach, jak rzeczywistość, która dopiero ma nadejść, ale przecież ten uśmiech już był, a tamta łza dawno temu wyschła w promieniach słońca. 

Tracimy kogoś każdego dnia i z każdym dniem. 

Już nie chcę latać. Chcę pamiętać każde szaleństwo i każdą rozpacz.